Niedbałym ruchem ręki przeczesał swoje hebanowe włosy, których kosmyki wciąż plątały się na lekkim wietrze. Mimo późnej pory na deptaku wciąż było jasno i bardzo tłoczno. Miał na sobie smolisty frak z epoki, błyszczące, czarne buty a idąc podpierał się gustowną laską, którą od czasu do czasu beztrosko wymachiwał. Miał na prawdę doskonały humor. Kilka razy przyłapał sam siebie na cichym pogwizdywaniu, a delikatny uśmieszek wciąż pojawiał się na jego twarzy. Był blady, co stanowiło ciekawy kontrast z jego ciemnymi włosami i głębokimi, czarnymi oczami. Był jak duch odziany w ciemność. Światła latarni tylko potęgowały atmosferę tajemniczości, która towarzyszyła mu odkąd tylko wyszedł z domu. Ludzie oglądali się i przyglądali mu z zaciekawieniem. Jego strój nie był niczym niezwykłym, bo w Stolicy można było spotkać przeróżne osobistości, od młodych dziewczyn poprzekłuwanych, ubranych w gorsety i ciemne spódnice do mężczyzn w różowych, obcisłych bluzkach z toną brokatu na powiekach. Różnorodność była cechą charakterystyczną tego miejsca.
Jednak on przyciągał i absorbował całą ludzką uwagę. Miał czarne oczy. Nie ciemno brązowe, tylko zupełnie czarne, jakby źrenica zajmowała miejsce barwnej tęczówki. W Stolicy było to na tyle rzadko spotykane, że przyciągało uwagę każdego, kto tylko odważył się skrzyżować z nim spojrzenie.. Różnorodność. Tęczówki koloru letniego nieba, ciemnego piwa, popiołu lub soczyście zielonej trawy nie były niczym nadzwyczajnym. Były niezwykłe, niepowtarzalne ale w pewien sposób oklepane.
Stanął przed okazałym budynkiem amfiteatru. Fasada z licznymi złotymi zdobieniami, motywami roślinnymi i rzędem patetycznie udekorowanych kolumn sprawiała wrażenie ponadczasowej i wprost zapierała dech w piersiach. Prowadzące do budynku marmurowe schody odbijały czerwony blask zachodzącego słońca i mieniły się tajemniczymi refleksami.
Przed wejściem został zatrzymany przez starszego mężczyznę ubranego w drogi garnitur, z białymi włosami i zadbanym zarostem tego samego koloru. Ukłonił się lekko.
- Bardzo pana przepraszam, ale czy miał pan złożoną wcześniej rezerwację?
-Ależ oczywiście! - uśmiechnął się entuzjastycznie brunet pokazując rząd idealnych, białych zębów.
-Mogę prosić o nazwisko?
-Chase. Maxwell Chase.
***
Pierwszy raz od prawie trzech tygodni wyszedłem z domu. Wiosna... wspominałem już, że nienawidzę tej pory roku? Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Gdy się obudziłem i wyjrzałem za okno przywitało mnie szare niebo i krople deszczu monotonnie bębniące o szybę. Niezbyt zachęcający widok. Chcąc nie chcąc musiałem w końcu się zebrać i wyjść. Nauczony błędami przeszłości zaopatrzyłem się w ciepła kurtkę z kapturem. Ale jak już mieć pecha to konsekwentnie i do końca. Po niecałej godzinie wyszło słońce a ja prażyłem się pod grubą warstwą izolacyjną przeklinając wiosnę, po raz nie wiem już który. Narzekanie na pogodę nigdy nie wyjdzie z mody.
Stałem przed niezbyt dużym, szarym budynkiem na obrzeżach dzielnicy. Niewielu ludzi tędy chodziło, bo nie była to bezpieczna okolica. Małolaty ganiające z bronią wszelkiego rodzaju, zaczynając od siekier a kończąc na śmiercionośnych widelcach, były integralną częścią tej okolicy. Ja lubiłem to miejsce. Mimo wszystkich wad, do których należał nieestetyczny, odpadający płatami tynk, czułem się tu niemal jak w domu. Może dlatego, ze w pewnym sensie mnie przygarnęli? Devil's Net. Kto normalny, zdrowy umysłowo wymyślił taką nazwę? Zajeżdżało mi to piętnastolatkiem oglądającym zbyt dużo kreskówek. No, niezbyt ambitne, ale każda organizacja musi mieć jakąś nazwę. Na jednej ze ścian widniał niedbały, czerwony napis przypominający raczej amatorskie graffiti. Wszystko tu było amatorskie, jakby dzieci bawiły się w tajne stowarzyszenie.
Ale wbrew pozorom był to świetny kamuflaż. Ludzie omijali budynek, młodociane gangi miały lepsze miejsca na schadzki niż podupadające gospodarstwo. Panował względny spokój. Co prawda czułem na sobie wzrok przechodniów, gdy tylko podszedłem do drzwi i energicznie zapukałem. Może to ja tak zwracałem na siebie uwagę? Albo po prostu miejsce to było na tyle odludne, że widok człowieka przy budynku wywoływał małą sensację. Nie zdążyłem się nad tym dłużej zastanowić bo zobaczyłem przede mną człowieka w szarym T-shircie i wąskich jeansach. Uśmiechnąłem się uroczo i bez słowa minąłem mężczyznę wchodząc do jasnego pomieszczenia. Nie było zbyt wielkie. Na środku stał średniej wielkości stół z krzesłami najróżniejszego rodzaju. Z prawej strony od wejścia na ścianie znajdował się rząd półek pełnych książek i kilka szafek. Naprzeciwko znajdowało się przejście do małej kuchni, a z lewej strony stare drzwi prowadzące do niedużego pokoiku, w którym dane było mi spędzić kilka nocy gdy miałem 16 lat. Wtedy nie miałem bladego pojęcia gdzie jestem i jak się tu znalazłem. Nie spodziewałem się również, że jeszcze kiedyś tu wrócę.
Bez skrępowania ruszyłem do kuchni i włączyłem wodę na herbatę. W drzwiach zobaczyłem Raphaela. Miał brązowe, krótko obcięte włosy i oczy podobnego koloru. Był wysoki, dobrze zbudowany. Pod obcisłą koszulką wyraźnie rysowały się mięśnie. Gęste, ciemne brwi jak zwykle marszczył, przez co wyglądał jak zbuntowany nastolatek. Uśmiechnąłem się na tę myśl. Znałem go już wystarczająco długo, żeby móc określić w jaki sposób się zachowywał. A zachowywał się właśnie jak zbuntowany nastolatek. Był jedyną osobą jaką znałem, której wygląd w pełni odzwierciedlał charakter.
- No proszę, proszę. Kogo przywiało w nasze skromne progi. - Jego głos był wyprany z uczuć, zimny. Mnie nie przerażał, zdążyłem przywyknąć do jego humorów.
- Miałem problemy ze... zdrowiem. - uśmiechnąłem się i zaparzyłem herbaty. Spojrzałem na niego pytająco. On skinął głową, więc wyciągnąłem również drugi kubek. - Wiem, że za mną tęskniłeś, więc jestem.
- Tęskniłem. Tak bardzo, że prawie się poryczałem, gdy cię zobaczyłem.
- Ze szczęścia, mam nadzieję.
- Z rozpaczy.
- Niemiły jak zawsze. - wzruszyłem ramionami. Wcisnąłem mu w dłonie ciepły kubek i usiadłem przy stole. - Macie coś dla mnie?
Skinął głową. Nieznacznie spiąłem mięśnie. Tego mi było trzeba. Listy nazwisk, szczegółowego planu i wolnej ręki. Poczułem szybsze bicie serca. Wolność. Znów będę wolny, chociaż przez krotką chwilę. Raphael chyba zobaczył moją reakcję. Nikły uśmieszek na mojej twarzy i lekkie rumieńce na policzkach.
- Nie napalaj się tak. Rany. All miał rację, na prawdę to lubisz.
- Nie robiłbym czegoś co nie sprawiałoby mi przyjemności. - oświadczyłem. - A jeśli już przy tym jesteśmy...- rozejrzałem się po pustym pomieszczeniu. Czegoś brakowało... Albo raczej kogoś. - Gdzie jest All? Zazwyczaj to z nim omawiałem szczegóły.
- Po pierwsze sam wiesz, że on jest z Edenu i nie będzie siedział w tej norze czekając aż łaskawie się zjawisz. Po drugie: będzie jak zawsze. To z nim omówisz szczegóły. Tylko tym razem jest to trochę grubsza sprawa.
Mówił poważnym tonem, nie patrząc mi w oczy. Już wiedziałem, że nie żartuje. Na prawdę zapowiadało się coś grubszego, tylko nie wiedziałem na jaką skalę.
- O co dokładnie chodzi? - z mojego głosu również zniknęły resztki rozbawienia.
- Będziesz musiał na jakiś czas wyjechać. Spokojnie, wszystko zorganizujemy, będziemy regularnie płacić za twoją norkę, żeby cię czasem na ulicę przez ten czas nie wyrzucili.
- Brzmi jakbym wyjeżdżał co najmniej na kilka miesięcy.
Skinął głową. Przełknąłem nerwowo ślinę.
- Gdzie dokładnie mnie wysyłacie?- spytałem.
- Zależy jak dokładnie chcesz wiedzieć. Nie znam szczegółów, więc nie mogę ci powiedzieć.
- A tak mniej więcej? Na wschód? Zachód? Jak daleko.
- Do Edenu.
Słowo zawisło między nami. Zapanowała dziwna cisza. Patrzyłem na niego osłupiały. Jak to do Edenu? Ja? Po co? Zapowiadało się coś na prawdę niebezpiecznego, coś zbyt poważnego jak dla mnie.
- Mam prawo odmówić, tak? - przerwałem milczenie. Skinął. Zawsze gdy był zdenerwowany ograniczał się do ruchów głową. Często mnie to irytowało, ale w tej chwili nie miało większego znaczenia.
Eden... Trochę jak gwiazdy. Jaśniejące gdzieś w oddali tajemniczym blaskiem ale nie osiągalne. Coś, co wykracza poza moje najśmielsze wyobrażenia. Coś co znałem tylko z opowieści, nagle znalazło się w zasięgu mojej ręki. Trzeba tylko wyciągnąć dłoń i zacisnąć palce. Tak daleko i tak blisko jednocześnie. Eden. Inny świat.
Uśmiechnąłem się. Widziałem jak Raphael na mnie spogląda. Czego ode mnie oczekiwał? A może nie oczekiwał niczego? Nigdy nie potrafiłem go do końca zrozumieć, ale ja z reguły miałem problem z rozumieniem ludzi.
- Zgadzam się. - wypaliłem. Mogę się założyć, że w tamtej chwili moje oczy błyszczały jak w gorączce. - Pojadę do Nieba.
***
W drodze do domu wstąpiłem do sklepu. Musiałem kupić coś do jedzenia, bo lodówka zaczynała świecić pustkami. Nigdy nie byłem wyjątkowo utalentowanym kucharzem, ale za to Desmont radził sobie w kuchni całkiem nieźle więc to zazwyczaj on przyrządzał posiłki. Tym razem miało być inaczej. Czułem palącą potrzebę, żeby coś dla niego zrobić, nawet jeśli to miałby być tylko zwykły obiad. Musiałem go uszczęśliwić przed wyjazdem, bo zdawałem sobie sprawę, że mogę już nie wrócić.
Rozmawiałem z Raphaelem prawie godzinę. Miałem niewiele czasu. Przez moją chorobę powstało niewielkie opóźnienie, jednak nie było problemu z jego nadrobieniem. Tylko musiałem wyjechać jutro z samego rana. Dostałem sporą torbę z eleganckim, drogim garniturem, parą błyszczących butów i sporą sumą pieniędzy. Miałem spotkać się z Allem koło szóstej i razem z nim przekroczyć granicę miasta. Tak po prostu. Bez żadnego czajenia się, skradania, skomplikowanego planu. Nie moglem uwierzyć, że to takie proste i jednocześnie bałem się. Jednak potrafiłem opanować emocję. Dopiero w Edenie miałem dowiedzieć się szczegółów i poznać nazwisko potencjalnej ofiary.
Jednak coś mnie kuło w sercu. Musiałem zostawić Desmonta na czas nieokreślony. Wiedziałem, że nie mogę mu tego wynagrodzić, albo raczej sobie. Zawsze byłem świadomy tego, że ja bardziej potrzebuję jego, niż on mnie. Wiele z nim przeżyłem, chociaż wciąż miałem tajemnicę. On nie miał pojęcia, kim jestem. Bałem się jego reakcji. Gdybym mu powiedział, że zarabiam zabijając ludzi może mógłby zrozumieć, poprosiłby mnie żebym przestał i wmówił, że nie robię tego z własnej woli. Ale co by było, gdyby wiedział, jaką przyjemność z tego czerpię? Przyśpieszone bicie serca, cisza dzwoniąca w uszach, przeradzająca się w krzyk, szkarłat na rękach. I to uczucie wolności. Zupełnie jakbym miał władzę, jakbym decydował kto powinien żyć, a kto umrzeć. Nie... Desmont by tego nie zaakceptował. A ja poza tymi chwilami, gdy cały świat należał do mnie, byłem słaby. Potrzebowałem go, by przeżyć.
Wsunąłem klucz do zamka i delikatnie przekręciłem. Cicho wszedłem do ciepłego pomieszczenia, rzuciłem kurtkę na komodę jednocześnie ściągając buty. Rozejrzałem się po pokojach. Nie było go. Jakaś część mnie się ucieszyła. Upichcę coś, ładnie podam, zjemy romantyczną kolację- niespodziankę. Ale coś w środku mnie zabolało. Niezadane pytanie. A jeśli nie wróci na noc? Jeśli nie będę mógł się z nim pożegnać?
Odsunąłem od siebie tę myśl i ruszyłem do kuchni wysypując na stół wszystko, co kupiłem. Potarłem ręce i uśmiechnąłem się zupełnie jakbym zaraz miał stoczyć walkę życia.
***
Zmęczony opadłem na krzesło obok kuchennego stołu. Spojrzałem z dumą na garnek pełen gorącego sosu pomidorowego i tonę makaronu w misce obok. No cóż... nie było to zbyt wyszukane danie, ale spaghetti było szczytem moich kulinarnych umiejętności. Przetarłem ręką czoło i właśnie w tym momencie usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Nie obejrzałem się. Po chwili poczułem ciepłe ręce owijające się wokół mojej szyi i ciepły oddech tuż przy uchu.
- Ugotowałeś kolację? Ty? - głos Desmonta był melodyjny i wyłapałem w nim nutkę rozbawienia. Uśmiechnąłem się.
- To miał być obiad. - Odwróciłem głowę i pocałowałem go w policzek. - Ale myślę, że możemy zakwalifikować go jako kolację.
- A z jakiej okazji? - Spytał. Wciągnął głęboko powietrze. - Pięknie pachnie. Może nawet będzie dało się to zjeść.
- Przecież nie gotuję aż tak źle. - mruknąłem.
- Ostatnio spaliłeś jajecznicę... Puki nie spotkałem ciebie, myślałem, że coś takiego jest fizycznie niemożliwe.
- Po prostu przez chwilę się zamyśliłem. Będziesz mi to wytykał do końca życia, prawda?
- Tak. - pocałował mnie w szyję. - Nałożysz, czy mam czekać aż ostygnie?
Mruknąłem pod nosem, że mógłby być bardziej wyrozumiały i sięgnąłem po dwa talerze. Nałożyłem makaronu i sosu i postawiłem na stolę. Na prawdę ładnie pachniało. Ładniej niż palone jajka...
Jedliśmy w ciszy. Nieświadomie zaciskałem dłoń na widelcu. Jedzenie było dobre, zaskoczyłem sam siebie. Problem polegał na tym, że nie wiedziałem jak powiedzieć Desmontowi o moim wyjeździe. Ale chyba jeszcze bardziej bałem się, jak na to zareaguję. Nie chciałem żeby był smutny, ale nie zniósłbym gdyby tylko wzruszył obojętnie ramionami i zmienił temat. Przez to wahanie nie byłem w stanie powiedzieć słowa.
Gdy skończył jeść rozłożył się wygodnie na krześle i spojrzał na mnie uważnie. Najpierw odwróciłem wzrok, ale zaraz potem skarciłem się za to w myślach i zerknąłem w jego czekoladowe oczy.
- Co się dzieje? - spytał po chwili. - Nie wysiliłeś się tak tylko dlatego, że nagle pokochałeś gotowanie. Chodzi o coś więcej. Powiedz.
Zamknąłem na chwilę oczy i przełknąłem ślinę. gdy znów spojrzałem na Desmonta opierał głowę na łokciach i uważnie mi przyglądał. Na moich ustach pojawił się niepewny uśmiech. Tylko w jego towarzystwie odsłaniałem moje prawdziwe uczucia.
- To miało być coś w rodzaju prezentu. - zacząłem. - Prezentu pożegnalnego.
Cisza. Otworzył szerzej oczy i wyraźnie zbladł. W tej chwili zrozumiałem jak to zabrzmiało.
- Cholera! - wstałem i do niego podszedłem. - To zabrzmiało, jakbym chciał cię zostawić, albo popełnić samobójstwo. W sumie to drugie łączy się z pierwszym...- mruknąłem bardziej do siebie. Pocałowałem go delikatnie w usta. - To wcale nie tak. - nagle poczułem to, czego przed chwilą tak strasznie mi brakowało. Pewność siebie. Zacząłem temat więc teraz trzeba go skończyć.
- Więc co się dzieje? - spytał znowu i zerknął na mnie podejrzliwie.
- Muszę wyjechać. - powiedziałem patrząc w jego ciemne oczy. - Nie wiem dokładnie na ile, nie mogę powiedzieć ci dokąd. Wyjeżdżam jutro z samego rana. Po prostu chciałem się postarać, bo przez jakiś czas nie będziemy się widzieć. - Uśmiechnąłem się promiennie i przelałem w ten uśmiech wszystkie moje emocje, zupełnie jakby znaczył więcej niż słowa. Desmont wstał i spojrzał w moje błękitne oczy.
- Musisz jechać? - spytał łagodnie. Skinąłem głową. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo nie chcę go zostawiać. - Wrócisz?
- Obiecuję. - zbliżyłem się i złączyłem swój nos z jego. Byliśmy tak blisko. - Wrócę, nie ważne co się stanie. Wiesz, że jesteś dla mnie ważny, wiesz, że cię kocham. Nie mogę żyć bez ciebie bo to tak jakbym wyrzucił cząstkę samego siebie.
Pocałowałem go delikatnie a on odwzajemnił pocałunek. Zaraz jednak odsunąłem się od niego z poważnym wyrazem twarzy.
- Des..- zacząłem niepewnie. - Co ty tak właściwie do mnie czujesz?
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tajemniczo i przyciągnął mnie do siebie. Pocałował mnie ale zupełnie inaczej niż ja jego. Bardziej zachłannie, bez cienia wahania.
- Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu. - wyszeptał wprost do mojego ucha tak cicho, że mógł to być tylko jego oddech w który moja wyobraźnia wplotła piękne słowa. Lekko ugryzł płatek mojego ucha. Poczułem dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Wplotłem palce w jego brązowe włosy, kreśliłem delikatne kołka na karku, całowałem szyję. Znów się odezwał, tym razem głośniej.
- Kocham cię, Oli. Bardziej niż sam mógłbym się spodziewać.
Zamruczałem przy jego szyi. Wsunął ciepłe ręce pod moją koszulkę. Odsunąłem się od niego na tyle, żeby spojrzeć mu w oczy i uśmiechnąłem się złośliwie. Zacisnąłem palce w jego włosach i agresywnie pocałowałem. Czułem jego smak i spaghetti, które ugotowałem. Przygryzłem jego wargę, a on westchnął drapiąc moje plecy. Szarpnąłem lekko brązowe włosy i przycisnąłem go do ściany. Potem przetoczyliśmy się z jej pomocą do sypialni wciąż złączeni w gorącym uścisku. Z trzaskiem zatrzasnąłem drzwi, dzięki którym odgrodziłem nas od całego świata. I nie istniało już nic. Tylko ja i Desmont. I ognień. I pożądanie. I miłość. I tęsknota.
_______________________________________
No więc ten, tego xD Jak zwykle zachęcam do komentowania, napiszcie, czy podobała wam się końcówka, jeśli nie co mogłabym zmienić i czy chcecie więcej takich scen ;)
Pozdrawiam
Koneko :*
niedziela, 7 lutego 2016
niedziela, 31 stycznia 2016
Rozdział XVIII
Wiedziałem, że to się tak skończy. Tego się spodziewałem, bo gdyby się zastanowić to nie mogło być inaczej. Głupota nie boli? Wydaje mi się, że jednak boli. A na dodatek objawia się gorączką, bólem mięśni, katarem i świadomością rychłej śmierci. Tak. Byłem chory. Przez ten cholerny deszcz leżałem teraz w łóżku nie mogąc się ruszyć. Bolało mnie wszystko. Dosłownie wszystko. Przecież coś takiego nie jest normalne, to nie może być zwykła grypa. Ja rozumiem, że to jest dość poważna choroba, no ale przecież powinienem móc jakoś funkcjonować! Umrę! Na pewno umrę!
Leżenie ze świadomością nadchodzącej śmierci, samotnie w mieszkaniu na prawdę potrafi zdołować. Desmonta gdzieś wywiało z samego rana. Akurat w takiej chwili, gdy potrzebowałem kogoś, kto mógłby mi zrobić ciepłą herbatkę jego nie było. Jak zwykle niezawodny.
Termometr leżał pewnie w którejś z szafek, a ja trzęsłem się z zimna ubrany w gruby polar i przykryty dwoma kocami. Zdecydowałem. Muszę zmierzyć temperaturę, bo trwanie w niewiedzy było gorsze niż choroba z którą musiałem się zmagać.... W samotności.
Powoli usiadłem. Od razu zakręciło mi się w głowie. Gdy tylko zrzuciłem z siebie przykrycie uderzyła mnie fala przeraźliwie zimnego powietrza. Jesteś facet, dasz radę. Powtarzałem sobie w myślach. Najpierw jedna noga. Potem druga. Z pomocą ściany udało mi się wstać. Jeden krok. Drugi. Jeśli uda mi się dostać termometr wysilę się jeszcze odrobinę i zrobię tę nieszczęsną herbatę. Z cytryną i miodem.
Zacząłem przeszukiwać półki. To było po prostu śmieszne. Nigdy nie chorowałem i nagle przez tę cudowną porę roku nazywaną wiosną otworzenie szuflady było dla mnie wprost nieziemskim wysiłkiem. Nagle poczerniało mi przed oczami i zaszumiało w uszach. Nogi przestały mnie słuchać i ugięły się pod ciężarem ciała. Wciąż trzymałem tę nieszczęsną szufladę, która runęła na ziemię razem ze mną. Usłyszałem huk i wydaje mi się, że na chwile urwał mi się film bo nie mam pojęcia skąd pojawił się nade mną Desnont wykrzykujący moje imię.
- Olivier! Cholera jasna, co się stało? Słyszysz mnie? Hej!
- Nie drzyj się tak. - wymamrotałem otwierając oczy. Do moich nieprzyjemnych objawów dołączył tępy ból głowy. Z pomocą Desmonta udało mi się usiąść.
- Po co wychodziłeś z łóżka? Jesteś chory, powinieneś odpoczywać. Teraz masz w dodatku rozbitą głowę. Pomyśl czasem zanim coś zrobisz.
- Potrzebowałem termometru bo mam chyba gorączkę. - Było przeraźliwie zimno. Cały się trzęsłem. Czułem się w jego ramionach taki mały.. słaby i kruchy. Spojrzałem na zawartość szuflady znajdującą się w tej chwili na podłodze. Coś przyciągnęło mój wzrok.
- Oczywiście, że masz gorączkę. Powinieneś zaczekać, aż wrócę.
- Nie wiedziałem, kiedy wrócisz.- nie miałem ochoty słuchać kazań. Wyciągnąłem dłoń w stronę niewielkiej kartki leżącej obok stosu papierów i niepotrzebnych drobiazgów. - Poza tym chciałem się napić herbaty.
- Jesteś nienormalny- stwierdził. Położył delikatnie dłoń na moim czole. - Rzeczywiście nie jest dobrze. Natychmiast wracaj do łóżka.
Podniosłem skrawek i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że jest to zdjęcie. Moje oczy rozszerzyły się. Nagle wypełniła mnie dziwna energia, której jeszcze pół minuty temu nie miałem.
- Desmont! Kto to jest?! - pokazałem mu fotografię. Mój głos drżał. Pamiętałem dokładnie, skąd się wzięła. Dał mi ją Frund kilka lat temu. Zupełnie o niej zapomniałem. Zapomniałem o nim. Tajemniczy mężczyzna z blond włosami i niebieskimi oczami. - Błagam, powiedz mi kim jest ten facet!
- Spokojnie. - chwycił zdjęcie i przyjrzał mu się. - Mówiąc szczerze to... Jest podobny do ciebie. Jak dwie krople wody. Tylko włosy ma ciemniejsze niż ty. Ale rysy twarzy.. kolor oczu. - spojrzał na mnie zdziwiony. - Oli, kto to jest?
- To je się ciebie pytam.- mój głos drżał.
- Nie mam pojęcia. Ale jestem pewien, że jesteś z nim spokrewniony.
Zamarłem.
- Przecież ja nie mam rodziny. - znów zakręciło mi się w głowie. Zacisnąłem pięści a paznokcie boleśnie wbiły mi się w skórę doni.
- Jesteś chory. Połóż się. Pomyślimy o tym, jak poczujesz się lepiej.
Miałem w głowie mętlik. Czułem, że coś się wydarzy. Niedługo. Pozwoliłem się zaprowadzić do łóżka, szczelinie owinąłem kocami. Kim był mężczyzna ze zdjęcia? Musiałem się dowiedzieć, tylko jeszcze nie wiedziałem jak.
***
W ciemnym, dużym pomieszczeniu zebrało się dwanaście tajemniczych postaci. Blask świec ustawionych po kątach nie oświetlał ich twarzy spowitych w mroku, przez co uczestnicy dziwnego zebrania wyglądali jeszcze bardziej tajemniczo. Dwanaście marynarek. W każdej z nich niewielka kieszonka na piersi. W każdej kieszonce biała płócienna chusteczka. Na każdej chusteczce ręcznie haftowana, delikatna róża.
Dziewczyna weszła do ciemnej sali. Przyjrzała się każdemu z osobna, choć wszyscy wyglądali tak samo. Dzięki subtelnym różnicom udało jej się naliczyć 5 kobiet i 7 mężczyzn. Zastanawiała się co ona tak właściwie tu robi. Nie pierwszy raz brała udział w Posiedzeniu, ale zawsze wzbudzało to w niej takie same emocje. Gdy tylko przechodziła przez próg wielkiej, zimnej sali po jej plecach przebiegał nieprzyjemny dreszcz. Nie wiedziała, gdzie powinna utkwić wzrok, przez świece rozmieszczenie cieni było nierównomierne i jaśniejsze plamy światła mocno raziły w oczy. Wszystko zawsze wyglądało dokładnie tak samo: dwanaścioro ludzi, wszyscy ubrani w marynarki tak czarne, że ciężko było odróżnić je od błądzących po komnacie cieni. I jeszcze te białe chusteczki z symbolem róży.
Czuła na sobie wzrok, choć nie dostrzegała ani jednej pary oczu. Odetchnęła głęboko i policzyła w myślach do dziesięciu. Czekała, aż padnie pytanie. Wiedziała, że tylko zdaje raport. Nie była nikim ważnym, po prostu działała w terenie. Nie miała prawa się odzywać nieproszona, ani nie mogła wiedzieć zbyt wiele. Tylko tyle informacji, ile potrzebowała do wykonania zadania. Już raz popełniła błąd i prawie zabiła kogoś, kto był potrzebny żywy. Pomyślała, że jeśli wykaże odrobinę inicjatywy to w końcu wybije się z samego dna i może uda jej się wspiąć po drabinie Organizacji. Jaka była głupia. Tu wszystko było już z góry ustalone. Ona miała wykonywać czarną robotę i zbierać informację. Była szpiegiem, piekielnie dobrym szpiegiem. Lata w zawodzie dostarczyły jej całe mnóstwo doświadczenia i pewności. Nie była już dzieckiem. Na misjach potrafiła myśleć za siebie i podejmować słuszne i świadome decyzje. Była jedną z najlepszych.
Mimo to stała teraz przed grupą osób, których twarzy nigdy nie widziała i trzęsła się ze strachu. Zacisnęła dłonie w pięści, ale zaraz potem znów je rozluźniła. Mimo wszystko nie chciała żeby zauważyli jak bardzo jest przerażona.
- Jakieś nowiny? - niski głos rozbrzmiał echem w zimnym pomieszczeniu. Jeśli cisza ją przerażała to teraz prawie sikała ze strachu. Przełknęła ślinę.
- Niestety, nic nowego. - mimo strachu jej głos nawet nie zadrżał. Nauczyła się grać. W końcu była jedną z najlepszych.
- Od dwóch tygodni wciąż nie zdobyłaś żadnych informacji. Dlaczego? - tym razem pytanie zadała kobieta, która siedziała prawdopodobnie dość blisko stojącej.
- Nie mogę skontaktować się z moim informatorem. - odpowiedziała unosząc głowę. Najważniejsze to nie dać się złamać. - Wiem na pewno, że obiekt nie zmienił miejsca zamieszkania ani pracy.
- Musimy wiedzieć co knuje.
- Wiem, i po to tu jestem, żeby się dowiedzieć. - zrobiła krótką przerwę i odetchnęła głęboko.- Jestem pewna, że nic się nie dzieje. Nic czym powinniśmy się martwić. Jeszcze w tym tygodniu spotkam się ze źródłem. Wypytam o więcej szczegółów. Im dokładniejsze informację tym więcej czasu potrzebuję.
Zapanowało milczenie. Przez ciszę zaczynało jej szumieć w uszach. Zmarszczyła tylko lekko brwi. Dlaczego tak długo nie odpowiadali?
- Masz miesiąc.- usłyszała w końcu lekko skrzypiący głos z drugiego końca sali. - Chcemy wiedzieć wszystko.
- Oczywiście. - odpowiedziała i ukłoniła się lekko, ale starannie. Nie usłyszała nic w stylu "możesz odejść". Po prostu drzwi za nią otworzyły się a ona bez słowa wyszła. Gdy tylko została sama w jasnym korytarzu w końcu mogła odetchnąć z ulgą.
***
Zrobił mi rosołek i znów gdzieś zniknął. Nie pytałem gdzie się wybierał. Był przecież dorosłym facetem, nie potrzebował niańki. Zawsze w takich sytuacjach zastanawiałem się jak ja bym zareagował. Na pewno nie byłbym szczęśliwy gdyby Desmont kazał mi się spowiadać z samotnego wyjścia z domu. Miałem swoje tajemnice, on miał swoje. Według mnie był to bardzo uczciwy układ. No bo przecież każdy człowiek potrzebuje swobody, od najmłodszych lat. Najlepiej skłonności do niezależności można zauważyć u ludzi w wieku dojrzewania. To wtedy troska rodziców zderza się z próbą dorośnięcia dzieci. Zazwyczaj zderzenie to, jeśli już do niego dojdzie, kończy się tragicznie, no chyba że jedna ze stron odpuści. Jeśli nie odpuści, klęska murowana. Skąd to wiedziałem? Przecież nie miałem rodziców, więc takie rzeczy powinny być dla mnie rzeczą zupełnie obcą. No ale bez przesady znowu, jakiś wyjątkowo głupi nie byłem. W szkole w Jigoku można się natknąć na naprawdę dziwaczne osobistości. To chyba właśnie tam nauczyłem się najwięcej o życiu.
Kilka dni temu gorączka w końcu spadła. Teraz męczył mnie już tylko katar i napady duszącego kaszlu. Właśnie dlatego w tej chwili delektowałem się rosołkiem przyrządzonym przez Desmonta z miłością. Byłem chory. Tak dawno nawet go nie przytulałem. Zdecydowanie protestowałem przeciwko jego przebywaniu w tym domu. Na prawdę bałem się, że go zarażę. To, że ja cierpiałem, nie oznaczało, że on tez musi. W każdym razie Desmont stwierdził, że puki nie poczuję się lepiej to nigdzie się nie ruszy. Chociaż przytulasy udało mi się ograniczyć ze względu na niego. Teraz tak bardzo tęskniłem za jego ciepłem.
Pociągnąłem łyk gorącego napoju z miseczki. Zabawne. Spadła mi gorączka to już go gdzieś wywiało. Nigdy nie potrafił usiedzieć w miejscu. Ja miałem podobnie. Tylko ostatnio.. ech, siła wyższa. Bycie przykutym do łóżka to dla faceta najgorsza z możliwych kar. Chociaż... to też zależy w jakim sensie. Wszystko można dwuznacznie interpretować. Robiliśmy z Desmontem różne rzeczy i tak, raz byłem dosłownie przykuty do łóżka. Nie mam pojęcia skąd wytrzasnął różowe kajdanki, ale zniknęły równie nagle jak się pojawiły. Nie, nie jestem masochistą, ale nie mogę powiedzieć, żeby mi się to nie podobało. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Gdy tylko wyzdrowieję trzeba będzie znów coś fajnego wykombinować.
Spojrzałem za okno, na padający śnieg. Znowu. Pieprzona wiosna. W był już prawie maj a padał śnieg. Zaczynałem się obawiać, że zima nigdy się nie skończy. Wyciągnąłem rękę po leżące na stoliku nocnym zdjęcie. Tajemnicza fotografia skutecznie spędzała mi sen z powiek. Wiedziałem do kogo powinienem pójść i zapytać w pierwszej kolejności. Jednak coś nie dawało mi spokoju. Jakieś dziwne do określenia przeczucie. Miałem wrażenie, że nie powinienem nikomu ufać, że ta sprawa dotyczy czegoś o wiele poważniejszego i im mniej osób wie tym lepiej. Nie bardzo wiedziałem, co powinienem zrobić. Chyba najpierw to rozważyć wszystkie za i przeciw. No więc tak:
~zależało mi na tym, żeby odkryć prawdę, a znałem ludzi, który na pewno będą to wiedzieć. Oszczędził bym i pieniądze i energię.
~już kilka razy, gdy brałem sprawy w swoje ręce kończyło się to tragicznie. Byłem uzależniony od rozkazów z góry? Całkiem możliwe. W każdym razie czułem się o wiele pewniej gdy miałem jasno przedstawiony plan, który musiałem po prostu wykonać. Nie najlepszy ze mnie strateg.
Co przemawiało przeciw podzieleniu się zdjęciem mężczyzny z pewnymi osobami?
~Dziwne przeczucie....
I jak tu podjąć decyzję? Zaufać racjonalnemu myśleniu i rzeczowym faktom czy intuicji? Nie znosiłem tych momentów, w których musiałem dokonać wyboru. Trochę jak kobieta- nigdy nie moglem się zdecydować.
Nagle poczułem się strasznie zmęczony. Odłożyłem fotografię, dokończyłem rosół i otuliłem się szczelnie kocem. Zamknąłem oczy a przez moją głowę przemknęło jeszcze tylko kilka myśli. Między innymi ta, że może na prawdę, gdzieś tam na świecie mam jakąś rodzinę.
***
Było ciemno. Szła jedną z wąskich uliczek w tej "lepszej" części Jigoku. Nawet w tym bagnie istniały bogatsze dzielnice. Nie dało ich się porównać do najbiedniejszych zaułków Edenu. Była kiedyś po drugiej stronie rzeki. Miała zlecenie i kilka spraw wymagało wyjaśnienia. Szczerze mówiąc nie miała problemu, żeby się tam dostać. Wtedy właśnie doszła do wniosku, że gdyby ludzie naprawdę chcieli to mogliby zadowoleni z siebie biegać po białych uliczkach, wśród szklanych, klimatycznych budynków. To było zdecydowanie prostsze niż wszyscy sugerowali. Tak blisko a znajdował się tam zupełnie inny świat.
Malownicze zaułki pełne zieleni i dywanów kwiatowych. Przy samej granicy mieszkali biedniejsi, ale nie było porównania z jakimkolwiek mieszkańcem Jigoku. Wciąż pamiętała blask uroczych latarni rozjaśniających mrok nocy na zadbanych deptakach. Nikt nie chował się w cieniu, nie było słychać płaczu, smrodu, cierpienia. Po prostu było... spokojnie i bezpiecznie.
Jednak ona nie chciałaby tam mieszkać. Odgarnęła swoje długie blond włosy i przeczesała grzywkę palcami. Co w mieście bez zagrożeń miałby do roboty szpieg? Niezbyt wiele. Podejrzewała, że jest jedną z niewielu osób, które szczerze kochają Piekło. Czasami śmierdzące uliczki doprowadzały ją do szału, ale wolała to niż nudne spacerki po czyściutkich chodnikach.
Pokręciła głową chcąc wyrzucić z niej niepotrzebne myśli. Nie miała czasu, by zajmować się urokami jej rodzinnego miasta. Musiała przeanalizować informacje, które zdobyła. A zdobyła ich dość sporo. Pytanie tylko, czy chce o wszystkim opowiedzieć na Posiedzeniu.
Gdy była jeszcze szczylem, uczącym się tego fachu dostała od Organizacji zlecenie. Bardzo proste. Miała mieć oko na pewną osobę, która chcąc nie chcąc znajdowała się w jej bliskim otoczeniu. Z czasem zlecenie się zmieniło gdy przez przypadek zbliżyła się do kogoś, kto zbliżył się do obiektu. Trochę poplątane, ale w brew pozorom sensowne. Zaczęła wyciągać informacje. Możliwie dyskretnie. Potem popełniła błąd, przez swoją młodzieńczą zuchwałość, ale miała niesamowite szczęście. Próba zabójstwa się nie udała.
Nie została odsunięta od sprawy. Tylko ona miała tak wiarygodne źródło informacji, więc była potrzebna. Przez lata, pomijając krótkie, dodatkowe zlecenia, wciąż zyskiwała informacje o jednym człowieku. Zdążył ją na tyle zaintrygować, że nie była pewna co mówić Organizacji, a co zachować dla siebie. Było w całej tej aferze coś prywatnego, zwłaszcza teraz, gdy wracając od źródła miała głowę pełną nowych informacji. Zbyt ciekawe, żeby pozwolić działać innym.
Uśmiechnęła się, a w jej ciemnych oczach pojawiła się tajemnicza iskierka. Ciekawe, czy uda mu się go znaleźć. Pomyślała i zniknęła w cieniu wąskiego zaułka.
___________________________________________
Niezbyt długie bo jestem zbyt leniwa, żeby siąść i pisać ._. W każdym razie wybaczcie, ze tak długo. Kiedyś może uda mi się napisać następny rozdział xD
Liczę na komentarze, bo tylko dzięki nim jestem w stanie zebrać się w sobie i pisać :D
Pozdrawiam
Koneko :*
Leżenie ze świadomością nadchodzącej śmierci, samotnie w mieszkaniu na prawdę potrafi zdołować. Desmonta gdzieś wywiało z samego rana. Akurat w takiej chwili, gdy potrzebowałem kogoś, kto mógłby mi zrobić ciepłą herbatkę jego nie było. Jak zwykle niezawodny.
Termometr leżał pewnie w którejś z szafek, a ja trzęsłem się z zimna ubrany w gruby polar i przykryty dwoma kocami. Zdecydowałem. Muszę zmierzyć temperaturę, bo trwanie w niewiedzy było gorsze niż choroba z którą musiałem się zmagać.... W samotności.
Powoli usiadłem. Od razu zakręciło mi się w głowie. Gdy tylko zrzuciłem z siebie przykrycie uderzyła mnie fala przeraźliwie zimnego powietrza. Jesteś facet, dasz radę. Powtarzałem sobie w myślach. Najpierw jedna noga. Potem druga. Z pomocą ściany udało mi się wstać. Jeden krok. Drugi. Jeśli uda mi się dostać termometr wysilę się jeszcze odrobinę i zrobię tę nieszczęsną herbatę. Z cytryną i miodem.
Zacząłem przeszukiwać półki. To było po prostu śmieszne. Nigdy nie chorowałem i nagle przez tę cudowną porę roku nazywaną wiosną otworzenie szuflady było dla mnie wprost nieziemskim wysiłkiem. Nagle poczerniało mi przed oczami i zaszumiało w uszach. Nogi przestały mnie słuchać i ugięły się pod ciężarem ciała. Wciąż trzymałem tę nieszczęsną szufladę, która runęła na ziemię razem ze mną. Usłyszałem huk i wydaje mi się, że na chwile urwał mi się film bo nie mam pojęcia skąd pojawił się nade mną Desnont wykrzykujący moje imię.
- Olivier! Cholera jasna, co się stało? Słyszysz mnie? Hej!
- Nie drzyj się tak. - wymamrotałem otwierając oczy. Do moich nieprzyjemnych objawów dołączył tępy ból głowy. Z pomocą Desmonta udało mi się usiąść.
- Po co wychodziłeś z łóżka? Jesteś chory, powinieneś odpoczywać. Teraz masz w dodatku rozbitą głowę. Pomyśl czasem zanim coś zrobisz.
- Potrzebowałem termometru bo mam chyba gorączkę. - Było przeraźliwie zimno. Cały się trzęsłem. Czułem się w jego ramionach taki mały.. słaby i kruchy. Spojrzałem na zawartość szuflady znajdującą się w tej chwili na podłodze. Coś przyciągnęło mój wzrok.
- Oczywiście, że masz gorączkę. Powinieneś zaczekać, aż wrócę.
- Nie wiedziałem, kiedy wrócisz.- nie miałem ochoty słuchać kazań. Wyciągnąłem dłoń w stronę niewielkiej kartki leżącej obok stosu papierów i niepotrzebnych drobiazgów. - Poza tym chciałem się napić herbaty.
- Jesteś nienormalny- stwierdził. Położył delikatnie dłoń na moim czole. - Rzeczywiście nie jest dobrze. Natychmiast wracaj do łóżka.
Podniosłem skrawek i dopiero po chwili zdałem sobie sprawę, że jest to zdjęcie. Moje oczy rozszerzyły się. Nagle wypełniła mnie dziwna energia, której jeszcze pół minuty temu nie miałem.
- Desmont! Kto to jest?! - pokazałem mu fotografię. Mój głos drżał. Pamiętałem dokładnie, skąd się wzięła. Dał mi ją Frund kilka lat temu. Zupełnie o niej zapomniałem. Zapomniałem o nim. Tajemniczy mężczyzna z blond włosami i niebieskimi oczami. - Błagam, powiedz mi kim jest ten facet!
- Spokojnie. - chwycił zdjęcie i przyjrzał mu się. - Mówiąc szczerze to... Jest podobny do ciebie. Jak dwie krople wody. Tylko włosy ma ciemniejsze niż ty. Ale rysy twarzy.. kolor oczu. - spojrzał na mnie zdziwiony. - Oli, kto to jest?
- To je się ciebie pytam.- mój głos drżał.
- Nie mam pojęcia. Ale jestem pewien, że jesteś z nim spokrewniony.
Zamarłem.
- Przecież ja nie mam rodziny. - znów zakręciło mi się w głowie. Zacisnąłem pięści a paznokcie boleśnie wbiły mi się w skórę doni.
- Jesteś chory. Połóż się. Pomyślimy o tym, jak poczujesz się lepiej.
Miałem w głowie mętlik. Czułem, że coś się wydarzy. Niedługo. Pozwoliłem się zaprowadzić do łóżka, szczelinie owinąłem kocami. Kim był mężczyzna ze zdjęcia? Musiałem się dowiedzieć, tylko jeszcze nie wiedziałem jak.
***
W ciemnym, dużym pomieszczeniu zebrało się dwanaście tajemniczych postaci. Blask świec ustawionych po kątach nie oświetlał ich twarzy spowitych w mroku, przez co uczestnicy dziwnego zebrania wyglądali jeszcze bardziej tajemniczo. Dwanaście marynarek. W każdej z nich niewielka kieszonka na piersi. W każdej kieszonce biała płócienna chusteczka. Na każdej chusteczce ręcznie haftowana, delikatna róża.
Dziewczyna weszła do ciemnej sali. Przyjrzała się każdemu z osobna, choć wszyscy wyglądali tak samo. Dzięki subtelnym różnicom udało jej się naliczyć 5 kobiet i 7 mężczyzn. Zastanawiała się co ona tak właściwie tu robi. Nie pierwszy raz brała udział w Posiedzeniu, ale zawsze wzbudzało to w niej takie same emocje. Gdy tylko przechodziła przez próg wielkiej, zimnej sali po jej plecach przebiegał nieprzyjemny dreszcz. Nie wiedziała, gdzie powinna utkwić wzrok, przez świece rozmieszczenie cieni było nierównomierne i jaśniejsze plamy światła mocno raziły w oczy. Wszystko zawsze wyglądało dokładnie tak samo: dwanaścioro ludzi, wszyscy ubrani w marynarki tak czarne, że ciężko było odróżnić je od błądzących po komnacie cieni. I jeszcze te białe chusteczki z symbolem róży.
Czuła na sobie wzrok, choć nie dostrzegała ani jednej pary oczu. Odetchnęła głęboko i policzyła w myślach do dziesięciu. Czekała, aż padnie pytanie. Wiedziała, że tylko zdaje raport. Nie była nikim ważnym, po prostu działała w terenie. Nie miała prawa się odzywać nieproszona, ani nie mogła wiedzieć zbyt wiele. Tylko tyle informacji, ile potrzebowała do wykonania zadania. Już raz popełniła błąd i prawie zabiła kogoś, kto był potrzebny żywy. Pomyślała, że jeśli wykaże odrobinę inicjatywy to w końcu wybije się z samego dna i może uda jej się wspiąć po drabinie Organizacji. Jaka była głupia. Tu wszystko było już z góry ustalone. Ona miała wykonywać czarną robotę i zbierać informację. Była szpiegiem, piekielnie dobrym szpiegiem. Lata w zawodzie dostarczyły jej całe mnóstwo doświadczenia i pewności. Nie była już dzieckiem. Na misjach potrafiła myśleć za siebie i podejmować słuszne i świadome decyzje. Była jedną z najlepszych.
Mimo to stała teraz przed grupą osób, których twarzy nigdy nie widziała i trzęsła się ze strachu. Zacisnęła dłonie w pięści, ale zaraz potem znów je rozluźniła. Mimo wszystko nie chciała żeby zauważyli jak bardzo jest przerażona.
- Jakieś nowiny? - niski głos rozbrzmiał echem w zimnym pomieszczeniu. Jeśli cisza ją przerażała to teraz prawie sikała ze strachu. Przełknęła ślinę.
- Niestety, nic nowego. - mimo strachu jej głos nawet nie zadrżał. Nauczyła się grać. W końcu była jedną z najlepszych.
- Od dwóch tygodni wciąż nie zdobyłaś żadnych informacji. Dlaczego? - tym razem pytanie zadała kobieta, która siedziała prawdopodobnie dość blisko stojącej.
- Nie mogę skontaktować się z moim informatorem. - odpowiedziała unosząc głowę. Najważniejsze to nie dać się złamać. - Wiem na pewno, że obiekt nie zmienił miejsca zamieszkania ani pracy.
- Musimy wiedzieć co knuje.
- Wiem, i po to tu jestem, żeby się dowiedzieć. - zrobiła krótką przerwę i odetchnęła głęboko.- Jestem pewna, że nic się nie dzieje. Nic czym powinniśmy się martwić. Jeszcze w tym tygodniu spotkam się ze źródłem. Wypytam o więcej szczegółów. Im dokładniejsze informację tym więcej czasu potrzebuję.
Zapanowało milczenie. Przez ciszę zaczynało jej szumieć w uszach. Zmarszczyła tylko lekko brwi. Dlaczego tak długo nie odpowiadali?
- Masz miesiąc.- usłyszała w końcu lekko skrzypiący głos z drugiego końca sali. - Chcemy wiedzieć wszystko.
- Oczywiście. - odpowiedziała i ukłoniła się lekko, ale starannie. Nie usłyszała nic w stylu "możesz odejść". Po prostu drzwi za nią otworzyły się a ona bez słowa wyszła. Gdy tylko została sama w jasnym korytarzu w końcu mogła odetchnąć z ulgą.
***
Zrobił mi rosołek i znów gdzieś zniknął. Nie pytałem gdzie się wybierał. Był przecież dorosłym facetem, nie potrzebował niańki. Zawsze w takich sytuacjach zastanawiałem się jak ja bym zareagował. Na pewno nie byłbym szczęśliwy gdyby Desmont kazał mi się spowiadać z samotnego wyjścia z domu. Miałem swoje tajemnice, on miał swoje. Według mnie był to bardzo uczciwy układ. No bo przecież każdy człowiek potrzebuje swobody, od najmłodszych lat. Najlepiej skłonności do niezależności można zauważyć u ludzi w wieku dojrzewania. To wtedy troska rodziców zderza się z próbą dorośnięcia dzieci. Zazwyczaj zderzenie to, jeśli już do niego dojdzie, kończy się tragicznie, no chyba że jedna ze stron odpuści. Jeśli nie odpuści, klęska murowana. Skąd to wiedziałem? Przecież nie miałem rodziców, więc takie rzeczy powinny być dla mnie rzeczą zupełnie obcą. No ale bez przesady znowu, jakiś wyjątkowo głupi nie byłem. W szkole w Jigoku można się natknąć na naprawdę dziwaczne osobistości. To chyba właśnie tam nauczyłem się najwięcej o życiu.
Kilka dni temu gorączka w końcu spadła. Teraz męczył mnie już tylko katar i napady duszącego kaszlu. Właśnie dlatego w tej chwili delektowałem się rosołkiem przyrządzonym przez Desmonta z miłością. Byłem chory. Tak dawno nawet go nie przytulałem. Zdecydowanie protestowałem przeciwko jego przebywaniu w tym domu. Na prawdę bałem się, że go zarażę. To, że ja cierpiałem, nie oznaczało, że on tez musi. W każdym razie Desmont stwierdził, że puki nie poczuję się lepiej to nigdzie się nie ruszy. Chociaż przytulasy udało mi się ograniczyć ze względu na niego. Teraz tak bardzo tęskniłem za jego ciepłem.
Pociągnąłem łyk gorącego napoju z miseczki. Zabawne. Spadła mi gorączka to już go gdzieś wywiało. Nigdy nie potrafił usiedzieć w miejscu. Ja miałem podobnie. Tylko ostatnio.. ech, siła wyższa. Bycie przykutym do łóżka to dla faceta najgorsza z możliwych kar. Chociaż... to też zależy w jakim sensie. Wszystko można dwuznacznie interpretować. Robiliśmy z Desmontem różne rzeczy i tak, raz byłem dosłownie przykuty do łóżka. Nie mam pojęcia skąd wytrzasnął różowe kajdanki, ale zniknęły równie nagle jak się pojawiły. Nie, nie jestem masochistą, ale nie mogę powiedzieć, żeby mi się to nie podobało. Uśmiechnąłem się na to wspomnienie. Gdy tylko wyzdrowieję trzeba będzie znów coś fajnego wykombinować.
Spojrzałem za okno, na padający śnieg. Znowu. Pieprzona wiosna. W był już prawie maj a padał śnieg. Zaczynałem się obawiać, że zima nigdy się nie skończy. Wyciągnąłem rękę po leżące na stoliku nocnym zdjęcie. Tajemnicza fotografia skutecznie spędzała mi sen z powiek. Wiedziałem do kogo powinienem pójść i zapytać w pierwszej kolejności. Jednak coś nie dawało mi spokoju. Jakieś dziwne do określenia przeczucie. Miałem wrażenie, że nie powinienem nikomu ufać, że ta sprawa dotyczy czegoś o wiele poważniejszego i im mniej osób wie tym lepiej. Nie bardzo wiedziałem, co powinienem zrobić. Chyba najpierw to rozważyć wszystkie za i przeciw. No więc tak:
~zależało mi na tym, żeby odkryć prawdę, a znałem ludzi, który na pewno będą to wiedzieć. Oszczędził bym i pieniądze i energię.
~już kilka razy, gdy brałem sprawy w swoje ręce kończyło się to tragicznie. Byłem uzależniony od rozkazów z góry? Całkiem możliwe. W każdym razie czułem się o wiele pewniej gdy miałem jasno przedstawiony plan, który musiałem po prostu wykonać. Nie najlepszy ze mnie strateg.
Co przemawiało przeciw podzieleniu się zdjęciem mężczyzny z pewnymi osobami?
~Dziwne przeczucie....
I jak tu podjąć decyzję? Zaufać racjonalnemu myśleniu i rzeczowym faktom czy intuicji? Nie znosiłem tych momentów, w których musiałem dokonać wyboru. Trochę jak kobieta- nigdy nie moglem się zdecydować.
Nagle poczułem się strasznie zmęczony. Odłożyłem fotografię, dokończyłem rosół i otuliłem się szczelnie kocem. Zamknąłem oczy a przez moją głowę przemknęło jeszcze tylko kilka myśli. Między innymi ta, że może na prawdę, gdzieś tam na świecie mam jakąś rodzinę.
***
Było ciemno. Szła jedną z wąskich uliczek w tej "lepszej" części Jigoku. Nawet w tym bagnie istniały bogatsze dzielnice. Nie dało ich się porównać do najbiedniejszych zaułków Edenu. Była kiedyś po drugiej stronie rzeki. Miała zlecenie i kilka spraw wymagało wyjaśnienia. Szczerze mówiąc nie miała problemu, żeby się tam dostać. Wtedy właśnie doszła do wniosku, że gdyby ludzie naprawdę chcieli to mogliby zadowoleni z siebie biegać po białych uliczkach, wśród szklanych, klimatycznych budynków. To było zdecydowanie prostsze niż wszyscy sugerowali. Tak blisko a znajdował się tam zupełnie inny świat.
Malownicze zaułki pełne zieleni i dywanów kwiatowych. Przy samej granicy mieszkali biedniejsi, ale nie było porównania z jakimkolwiek mieszkańcem Jigoku. Wciąż pamiętała blask uroczych latarni rozjaśniających mrok nocy na zadbanych deptakach. Nikt nie chował się w cieniu, nie było słychać płaczu, smrodu, cierpienia. Po prostu było... spokojnie i bezpiecznie.
Jednak ona nie chciałaby tam mieszkać. Odgarnęła swoje długie blond włosy i przeczesała grzywkę palcami. Co w mieście bez zagrożeń miałby do roboty szpieg? Niezbyt wiele. Podejrzewała, że jest jedną z niewielu osób, które szczerze kochają Piekło. Czasami śmierdzące uliczki doprowadzały ją do szału, ale wolała to niż nudne spacerki po czyściutkich chodnikach.
Pokręciła głową chcąc wyrzucić z niej niepotrzebne myśli. Nie miała czasu, by zajmować się urokami jej rodzinnego miasta. Musiała przeanalizować informacje, które zdobyła. A zdobyła ich dość sporo. Pytanie tylko, czy chce o wszystkim opowiedzieć na Posiedzeniu.
Gdy była jeszcze szczylem, uczącym się tego fachu dostała od Organizacji zlecenie. Bardzo proste. Miała mieć oko na pewną osobę, która chcąc nie chcąc znajdowała się w jej bliskim otoczeniu. Z czasem zlecenie się zmieniło gdy przez przypadek zbliżyła się do kogoś, kto zbliżył się do obiektu. Trochę poplątane, ale w brew pozorom sensowne. Zaczęła wyciągać informacje. Możliwie dyskretnie. Potem popełniła błąd, przez swoją młodzieńczą zuchwałość, ale miała niesamowite szczęście. Próba zabójstwa się nie udała.
Nie została odsunięta od sprawy. Tylko ona miała tak wiarygodne źródło informacji, więc była potrzebna. Przez lata, pomijając krótkie, dodatkowe zlecenia, wciąż zyskiwała informacje o jednym człowieku. Zdążył ją na tyle zaintrygować, że nie była pewna co mówić Organizacji, a co zachować dla siebie. Było w całej tej aferze coś prywatnego, zwłaszcza teraz, gdy wracając od źródła miała głowę pełną nowych informacji. Zbyt ciekawe, żeby pozwolić działać innym.
Uśmiechnęła się, a w jej ciemnych oczach pojawiła się tajemnicza iskierka. Ciekawe, czy uda mu się go znaleźć. Pomyślała i zniknęła w cieniu wąskiego zaułka.
___________________________________________
Niezbyt długie bo jestem zbyt leniwa, żeby siąść i pisać ._. W każdym razie wybaczcie, ze tak długo. Kiedyś może uda mi się napisać następny rozdział xD
Liczę na komentarze, bo tylko dzięki nim jestem w stanie zebrać się w sobie i pisać :D
Pozdrawiam
Koneko :*
niedziela, 17 stycznia 2016
Chamska reklama
Ostatnio nie bardzo mam czas i chęci, żeby pisać :/ Ale jeśli ktoś by chciał to wrzucam linka do mojego drugiego bloga (Malec <3 ) http://maleclovemagnusandalec.blogspot.com/ :D
piątek, 1 stycznia 2016
Rozdział XVII
Z okazji nowego roku wszystkim wszystkiego najlepszego <3 I mały prezencik ode mnie, sporo zmian xD
****
CZĘŚĆ II
Chłodny deszcz moczył moje ciemne włosy, spływał zimnymi kroplami po policzkach, tworzył ciemne plamy na mojej brązowej bluzce. Wiosenny deszcz. Nie lubiłem wiosny. Owszem, mówiono, że na wiosnę przyroda budzi się do życia, że wszechobecna zieleń napawa spokojem a lekki wiaterek w połączeniu z ciepłymi promieniami słońca jest pierwszą oznaką nadchodzącego upalnego lata.
Ta.. na pewno. Były szaro. Nie lało, deszcz nieprzyjemnie siąpił tworząc swego rodzaju wodną mgiełkę, która drażniła oczy i moczyła dosłownie wszystko jeśli człowiek dłużej narażony był na jej działanie. Nie byłem pewien czy wolę raz a porządnie zmoknąć czy przez kilka godzin stać w tej pieprzonej mżawce. Na ulicach resztki brudnego, czarnego śniegu zamieniały się w brzydkie breje a później w ciemne kałuże. Nie było wiatru i dobrze bo chyba bym do końca zwariował. Szare niebo nie różniło się zbytnio od tego zimowego.
Zdecydowanie nie lubiłem wiosny. No, może ta późna wiosna czyli okres podchodzący już bardziej pod ciepłe lato ubóstwiałem. Nie było wtedy ani zbyt zimno, ani zbyt gorąco. Zazwyczaj wiał lekki wiatr sprawiając, że promienie letniego słońca nie była aż tak dokuczliwe. W takie dni miałem wrażenie, że wszyscy naokoło są uśmiechnięci i pełni życia, w przeciwieństwie do dzisiejszej pluchy. Rzadko mijałem kogoś idąc ulicą, a jeśli już się na kogoś natknąłem mijał mnie pośpiesznie naciągając kaptur lub jakikolwiek skrawek materiału na głowę i niewyraźnie marudził pod nosem przeklinając pogodę.
Wczesna wiosna nie różniła się niczym od jesieni, której też szczerze nienawidziłem. Wszystko działo się jakby na odwrót. Jesienią dni stawały się krótsze, liście spadały z drzew, z dnia na dzień robiło się chłodniej. Wiosną każdy ranek nadchodził odrobinę wcześniej od poprzedniego, na gałęziach pojawiały się pączki, wszystko budziło się do życia. Wszystko oprócz zasranej pogody. Była połowa kwietnia a w zeszłym tygodniu spadła tona śniegu. Przez kilka dni temperatura trzymała się około -1 C i nagle wczoraj zaczęło się nieznacznie ocieplać. Nieznacznie czyli tak, żeby śnieg stopniał ale wciąż było cholernie zimno.
Nie miałem na sobie kurtki, rano stwierdziłem, że skoro się ociepliło to dam sobie radę bez znienawidzonej części garderoby. Nic bardziej mylnego. Cały się trzęsłem, brązową bluzkę po pół godzinie marszu miałem doszczętnie przemoczoną, szare spodnie nieprzyjemnie lepiły się do skóry i mimo porządnych zimowych butów zaczynałem czuć wilgoć nawet na stopach. Pod czarną chustką, którą zawiązałem na włosach wszystko było doszczętnie przemoczone a po posklejanych kosmykach spływały drobne strumyczki wody. Że też popełniłem taki frajerski błąd i wyszedłem bez kurtki.
Mijałem kolejne ulice, aż stanąłem przed celem mojej podróży, którym był niewielki sklep, pozornie z używanymi ubraniami. Jednak, jeśli ktoś był wtajemniczony wiedział, że sprzedawczyni jakimś niezwykłym sposobem szmugluje towarami z Edenu. Uśmiechnąłem się i wszedłem do środka. Było tam odrobinę cieplej niż na zewnątrz a wszędzie walały się góry szmat i zużytych ubrań. W dodatku ten charakterystyczny zapach... Nie przepadałem za tym miejscem, ale tylko tu w całym Jigoku mogłem dostać to, co chciałem.
- Dzień dobry. - przywitałem się i uśmiechnąłem przyjaźnie. Firmowy uśmiech nr 1.
- Och, witaj kochany! Jak zwykle punktualny. Jesteś cały przemoczony! Chcesz jakiś ręcznik, albo ubranie na zmianę? - wyglądała na szczerze przejętą moim stanem. Spojrzałem kontem oka na stertę znoszonych ubrań i zastanowiłem się, skąd kobieta je brała. Pewnie z bezdomnych, którym zdarzyło się umrzeć na ulicy...
- Nie chcę robić pani kłopotu. -odpowiedziałem przyjaźnie. - Na prawdę, ja tylko na chwilkę. Ma pani to co zamawiałem?
- Ależ oczywiście! - zniknęła na chwilkę na zapleczu. Nie było jej dosłownie pół minutki. Cały trzęsłem się z zimna. Przeklęta pogoda. - Proszę bardzo. To, co zawsze. Wiesz, kochanieńki. Jesteś moim stałym klientem i od jakiegoś czasu się zastanawiam... po co ci ta farba?
- To długo historia.- zacząłem i uśmiechnąłem się smutno. Firmowy uśmiech nr 2. - chętnie ją pani kiedyś opowiem. Przy filiżance herbaty lub kawy, gdy będzie cieplej. Lepiej wrócę już do domu. Coś czuję, że przez tę pogodę kolejny tydzień spędzę w łóżku. - spojrzałem na okno i przez chwilkę przyglądałem się spływającym po szybie kroplom deszczu.
- Oj racja! Wracaj już do domu! Jesteś pewien, że nie chcesz nic, żeby się owinąć, będzie ci cieplej.
- Nie ma sensu.- pokręciłem głową. - I tak zaraz znów przemókłbym do suchej nitki. Ile płacę?
- Tyle co zawsze
Położyłem na ladzie pieniądze, pożegnałem się i znów wyszedłem na deszcz. Teraz trzeba wrócić... Zmarszczyłem brwi gdy poczułem przebiegające po plecach dreszcze. Na pewno będę chory.
Gdy tak szedłem i przeklinałem w myślach pogodę kątem oka zobaczyłem grupę dzieciaków. Która była godzina? Koło 15.00, więc dzieciarnia pewnie wracała ze szkoły. Skręciłem w wąską uliczkę. Tyle wspomnień. Uśmiechnąłem się przyglądając szarym ścianą budynków, które pozornie wyglądały jak wszystkie inne szare ściany budynków.. Z drugiej strony przecznicy widać było liceum, do którego chodziłem i które skończyłem...6 lat temu. Aż trudno uwierzyć, że od tamtego dnia, dnia który zmienił moje życie, minęło już... 9 lat? Tak.. Teraz miałem 25 lat, a w chwili, gdy spotkałem Alla miałem chyba.. 16. Znów się uśmiechnąłem. Mimo, że minęło już tyle czasu pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Kilka dni później przyjąłem zlecenie i nieświadomie zgodziłem się na to, by zostać członkiem dziwnej i tajemniczej organizacji Devil's Net, w której byłem.. hmmm... czymś w rodzaju chłopca na posyłki, wykonującego brudną robotę. Wiele się od tego czasu zmieniło, a przede wszystkim zmieniłem się ja.
***
Otworzyłem skrzypiące drzwi i wszedłem do ciepłego pomieszczenia.
- Oli? - usłyszałem głos z głębi mieszkania.
- Zrób mi herbatę. - rzuciłem zamiast przywitania.
- Jeszcze czego.- chwila ciszy. - Wyszedłeś bez kurtki?
- Taa..- mruknąłem i stanąłem w drzwiach pokoju pełniącego funkcję biura i salonu w jednym. Podniósł wzrok znad sterty papierów.
- Jasna cholera! Jesteś cały mokry. - wstał od biurka i podszedł do mnie chwytając po drodze leżący na krześle ręcznik. Pode mną powoli powstawała kałuża, przez mokre ubranie wciąż było mi zimno mimo, że w mieszkaniu było ciepło. Stanął przede mną i pomógł mi ściągnąć przemoczoną bluzkę. Rzucił okiem na buty stojące w przedpokoju, w miniaturowym jeziorku. Westchnął, ściągnął z moich włosów chustkę i zarzucił na jej miejsce suchy ręcznik.
- Jak można być takim idiotą i wyjść bez kurki kiedy..
- Oj daj już spokój. - mruknąłem udając obrażonego. Mimo wszystko czułem się wyjątkowo dobrze gdy tak stał przede mną i wycierał moje czarne włosy. Zbliżyłem się i go pocałowałem zarzucając ramiona na jego szyję.
- Jesteś mokry. - stwierdził, gdy odsunąłem się na tyle, żeby mógł coś powiedzieć.
- Tak.- zamruczałem cicho patrząc mu prosto w oczy. Zasłonił moją twarz ręcznikiem.
- Zrobię ci tą herbatę. - znów westchnął. Odsunął się i ruszył w stronę kuchni.
- Zawsze działa. - uśmiechnąłem się promiennie. - Z cytryną i cukrem poproszę!
- Wiem, wiem. Idź się przebrać i rozwieś gdzieś te mokre ciuchy.
- Już się robi.
Jeszcze raz na niego spojrzałem. Niewiele się zmienił. No na pewno dojrzał i trochę urósł. Młodzieńczy zarost został zastąpiony przez krótko przystrzyżoną, zadbaną brodę. Brązowe włosy miał starannie obcięte na wygodną długość a po bokach lekko wygolone. Nabrał masy, głównie mięśniowej. Nic dziwnego, że przyjęli go jako ochroniarza jednego z większych sklepów. Czasem musiał zajmować się papierkową robotą z czym zazwyczaj musiałem mu pomagać. No cóż, nie narzekałem. No i te oczy. Czarne jak noc, otoczone jeszcze ciemniejszymi rzęsami. To te oczy mnie wtedy uratowały, one mnie o nic nie oskarżały. Wtedy były zmartwione ale spokojne.
Tamtego dnia bez zastanowienia złożyłem mu... propozycję. Czułem się samotny, zagubiony, a on był przy mnie i chciałem, żeby to się już nigdy nie zmieniło. Zdałem sobie sprawę, że jest dla mnie kimś ważnym. Byłem pewien, że mi nie odmówi i nie odmówił.
Mieszkałem z Desmontem w niedużym mieszkaniu, chociaż jak na Jigoku spokojnie mogłem stwierdzić że pławimy się w luksusie. Sypialnia, salon, który został sprytnie umeblowany i pełnił funkcję biura, łazienka i kuchnia. Do tego maleńkie pomieszczenie przeznaczone zarówno na składzik jak i garderobę, bo ile ubrań może mieć dwóch facetów?
Czy byliśmy parą? Myślę, że tak. Mieliśmy wspólną sypialnię w której nie tylko razem spaliśmy. Oj wile się tam działo. Czasem zachowywaliśmy się jak para zakochanych nastolatków, czasem jak stare małżeństwo, a czasem jak zwykli współlokatorzy. W każdym razie żyło nam się dobrze i nie mogliśmy narzekać na biedę. Często wychodziliśmy razem. Nawet w Jigoku znalazły się lepsze restauracje, zadbane bary, nawet kino i teatr.
Poza mną Desmont miał jeszcze kogoś. Nie wiedziałem kogo i szczerze mówiąc niezbyt mnie to interesowało. Czasem wychodził i nie wracał na noc, a ja nie pytałem. Bo czy był sens w trzymaniu dorosłego mężczyzny na smyczy? Chciał się od czasu do czasu zabawić? A niech idzie. Ja potrzebowałem jego obecności bardziej niż on mojej, wiedziałem to od samego początku i nie przeszkadzało mi to. Myślę, że on też by się nie obraził, gdybym raz na jakiś czas znalazł sobie kogoś. Ale nikogo nigdy nie znalazłem. Tym się różniliśmy.
Okazało się, że cierpię na osobliwą przypadłość. Nie wiedziałem do końca co to jest, jednak byłem pewien, że jest związane z psychiką i mózgiem. Skoro tak to powinienem iść do... neurologa? psychiatry? psychologa? No ciekawe tylko gdzie. Tu? W tym syfie? Czasem ciężko było znaleźć zwykłego lekarza pierwszego kontaktu a co dopiero specjalistę. Przecież większość żyjących tu ludzi nie wiedziała czym taki neurolog się zajmuje. Musiałem radzić sobie sam. Więc, co mi właściwie dolegało? Ataki paniki. Pierwszy raz doświadczyłem tego 9 lat temu, gdy udało mi się zabić ochroniarza Frunda. Serce przyśpieszało, łapczywie łapałem powietrze, mimo to wciąż czułem duszność. Świat wirował i cały się trzęsłem, ale przede wszystkim czułem strach. Byłem tak nieziemsko przerażony, wszystko było w jakiś sposób złe, ludzie spoglądali na mnie z wyrzutem, przedmioty przybierały dziwne kształty, których się bałem. Cały świat stawał się dziwnie obcy i odległy. Podczas tych ataków byłem nieobliczalny i zdarzało mi się okaleczać samego siebie lub ludzi naokoło. Na nadgarstkach miałem podłużne blizny.
Pewnego razu mniej więcej 2 lata temu, gdy siedziałem w domu nagle dopadła mnie ta panika. Desmont streścił mi co się wtedy stało. Wpadłem jak oszalały do kuchni. Rozejrzałem się i pierwsze co zrobiłem to chwyciłem nóż. Gdy próbował do mnie podejść cofałem się i w kółko mamrotałem, że chcę zniknąć. Gdy kazał mi odłożyć nóż po prostu podciąłem sobie żyły. Obserwowałem spływającą krew z uśmiechem mówiąc, że nareszcie zniknę. Udało mu się wyrwać mi nóż z ręki i mnie uspokoić. Gdy opatrywał mi rany jakbym obudził się z dziwnego transu. Nic nie pamiętałem, ale blizny zostały. Coś podobnego miało miejsce jeszcze 2 razy więc moje ręce wyglądały, jakbym był zbuntowanym nastolatkiem tnącym się by zapomnieć o złu całego świata.
Mimo wszystko zawsze Desmont potrafił mnie uspokoić. Nikomu innemu się to nigdy nie udało. Gdy zacząłem wariować w barze jakiś facet musiał mnie ogłuszyć, bo stwarzałem poważne zagrożenie dla osób wokół mnie. Być może, gdybym mieszkał w Edenie poszedłbym do lekarza, ten wypisałby mi jakieś prochy i wszystko by minęło. Ale urodziłem się w Jigoku i tak na prawdę nie miałem szans na leczenie. No chyba że...
- Masz tą swoją herbatę! -zawołał Desmont z kuchni. Już w suchych ubraniach czyli grubym swetrze i ciepłych dresach, usiadłem przy stole naprzeciwko niego. - Po co tak właściwie poszedłeś do miasta? - spytał.
- Po farbę. Jutro mogłoby jej już nie być. - odpowiedziałem spokojnie i napiłem się gorącego napoju. - Miałbym problem, gdybym jej nie dostał bo następna dostawa dopiero za dwa tygodnie.
- Wydajesz na nią fortunę. Nie szkoda ci kasy?
- Mam pieniądze. - wzruszyłem ramionami. - Muszę je jakoś wydawać.
- Według mnie lepiej wyglądałeś w blond włosach. -mruknął i uważnie mi się przyjrzał. Szczerze mówiąc ja też uważałem, że czarny kolor do mnie w ogóle nie pasuje.
- Mniej rzuca się w oczy. - odpowiedziałem zapatrzony w kubek z herbatą.
- No i co z tego? Z tymi swoimi słonecznymi włosami i niebieskimi oczami wyglądałeś po prostu zjawiskowo. Wszyscy się na ciebie patrzyli gdy szedłeś ulicą.
- Właśnie o to chodzi. Zrozum, że nie chcę się rzucać w oczy.
Tuż po ukończeniu szkoły przypadkiem natknąłem się na ulotkę z Edenu, w której reklamował się jakiś producent farby do włosów typu " zrób se sam kolorek, będzie jak od fryzjera". Tak jak powiedział Desmont moja uroda rzucała się w oczy a tego nie chciałem, zwłaszcza w pracy którą wykonywałem było to nie wskazane. Długo szukałem, aż w końcu natknąłem się na sklep kobiety szmuglującej towary z drugiej strony. Ubrałem czapkę, schowałem pod nią włosy i poszedłem zamówić specyfik. Myślałem, że po jednym użyciu włosy lekko ściemnieją a odrosty nie będą tak jasne. Jak na złość miałem wrażenie, że są jeszcze bardziej blond niż były. Od tego czasu musiałem regularnie kupować farbę bo po około dwóch tygodniach zaczynało być widać lekkie odrosty. Desmont tego nie popierał a ja w końcu czułem się uwolniony od tego cholernego piętna. Już nie byłem laleczką, pięknisiem, paniczykiem. Byłem zwyczajnym mieszkańcem Jigoku.
- Nie pomożesz mi tego nałożyć? - spytałem, chociaż doskonale znalem odpowiedź.
- Wiesz, że tego nie popieram. Odkąd razem mieszkamy farbujesz włosy. Zawsze dajesz sobie radę beze mnie.
- Tak, tak. - dokończyłem herbatę, chwyciłem specyfik i ruszyłem do łazienki. - Wytrzyj tę kałużę w przedpokoju.
- Chyba śnisz paniczyku. - zmarszczył brwi ale się uśmiechnął. Odpowiedziałem mu tym samym. Tylko on teraz mnie tak nazywał i tylko jemu na to pozwalałem.
__________________________________________________
Taki przeskok w czasie. :D Sporo się zmieniło jak widzicie no i w końcu udało mi się wpleść trochę romansu. Co wy na to?
Przeczytałeś? Zostaw komentarz. To tylko kilka minut a ja dzięki temu wiem, że ktoś czyta :)
Pozdrawiam
Koneko :*
****
CZĘŚĆ II
Chłodny deszcz moczył moje ciemne włosy, spływał zimnymi kroplami po policzkach, tworzył ciemne plamy na mojej brązowej bluzce. Wiosenny deszcz. Nie lubiłem wiosny. Owszem, mówiono, że na wiosnę przyroda budzi się do życia, że wszechobecna zieleń napawa spokojem a lekki wiaterek w połączeniu z ciepłymi promieniami słońca jest pierwszą oznaką nadchodzącego upalnego lata.
Ta.. na pewno. Były szaro. Nie lało, deszcz nieprzyjemnie siąpił tworząc swego rodzaju wodną mgiełkę, która drażniła oczy i moczyła dosłownie wszystko jeśli człowiek dłużej narażony był na jej działanie. Nie byłem pewien czy wolę raz a porządnie zmoknąć czy przez kilka godzin stać w tej pieprzonej mżawce. Na ulicach resztki brudnego, czarnego śniegu zamieniały się w brzydkie breje a później w ciemne kałuże. Nie było wiatru i dobrze bo chyba bym do końca zwariował. Szare niebo nie różniło się zbytnio od tego zimowego.
Zdecydowanie nie lubiłem wiosny. No, może ta późna wiosna czyli okres podchodzący już bardziej pod ciepłe lato ubóstwiałem. Nie było wtedy ani zbyt zimno, ani zbyt gorąco. Zazwyczaj wiał lekki wiatr sprawiając, że promienie letniego słońca nie była aż tak dokuczliwe. W takie dni miałem wrażenie, że wszyscy naokoło są uśmiechnięci i pełni życia, w przeciwieństwie do dzisiejszej pluchy. Rzadko mijałem kogoś idąc ulicą, a jeśli już się na kogoś natknąłem mijał mnie pośpiesznie naciągając kaptur lub jakikolwiek skrawek materiału na głowę i niewyraźnie marudził pod nosem przeklinając pogodę.
Wczesna wiosna nie różniła się niczym od jesieni, której też szczerze nienawidziłem. Wszystko działo się jakby na odwrót. Jesienią dni stawały się krótsze, liście spadały z drzew, z dnia na dzień robiło się chłodniej. Wiosną każdy ranek nadchodził odrobinę wcześniej od poprzedniego, na gałęziach pojawiały się pączki, wszystko budziło się do życia. Wszystko oprócz zasranej pogody. Była połowa kwietnia a w zeszłym tygodniu spadła tona śniegu. Przez kilka dni temperatura trzymała się około -1 C i nagle wczoraj zaczęło się nieznacznie ocieplać. Nieznacznie czyli tak, żeby śnieg stopniał ale wciąż było cholernie zimno.
Nie miałem na sobie kurtki, rano stwierdziłem, że skoro się ociepliło to dam sobie radę bez znienawidzonej części garderoby. Nic bardziej mylnego. Cały się trzęsłem, brązową bluzkę po pół godzinie marszu miałem doszczętnie przemoczoną, szare spodnie nieprzyjemnie lepiły się do skóry i mimo porządnych zimowych butów zaczynałem czuć wilgoć nawet na stopach. Pod czarną chustką, którą zawiązałem na włosach wszystko było doszczętnie przemoczone a po posklejanych kosmykach spływały drobne strumyczki wody. Że też popełniłem taki frajerski błąd i wyszedłem bez kurtki.
Mijałem kolejne ulice, aż stanąłem przed celem mojej podróży, którym był niewielki sklep, pozornie z używanymi ubraniami. Jednak, jeśli ktoś był wtajemniczony wiedział, że sprzedawczyni jakimś niezwykłym sposobem szmugluje towarami z Edenu. Uśmiechnąłem się i wszedłem do środka. Było tam odrobinę cieplej niż na zewnątrz a wszędzie walały się góry szmat i zużytych ubrań. W dodatku ten charakterystyczny zapach... Nie przepadałem za tym miejscem, ale tylko tu w całym Jigoku mogłem dostać to, co chciałem.
- Dzień dobry. - przywitałem się i uśmiechnąłem przyjaźnie. Firmowy uśmiech nr 1.
- Och, witaj kochany! Jak zwykle punktualny. Jesteś cały przemoczony! Chcesz jakiś ręcznik, albo ubranie na zmianę? - wyglądała na szczerze przejętą moim stanem. Spojrzałem kontem oka na stertę znoszonych ubrań i zastanowiłem się, skąd kobieta je brała. Pewnie z bezdomnych, którym zdarzyło się umrzeć na ulicy...
- Nie chcę robić pani kłopotu. -odpowiedziałem przyjaźnie. - Na prawdę, ja tylko na chwilkę. Ma pani to co zamawiałem?
- Ależ oczywiście! - zniknęła na chwilkę na zapleczu. Nie było jej dosłownie pół minutki. Cały trzęsłem się z zimna. Przeklęta pogoda. - Proszę bardzo. To, co zawsze. Wiesz, kochanieńki. Jesteś moim stałym klientem i od jakiegoś czasu się zastanawiam... po co ci ta farba?
- To długo historia.- zacząłem i uśmiechnąłem się smutno. Firmowy uśmiech nr 2. - chętnie ją pani kiedyś opowiem. Przy filiżance herbaty lub kawy, gdy będzie cieplej. Lepiej wrócę już do domu. Coś czuję, że przez tę pogodę kolejny tydzień spędzę w łóżku. - spojrzałem na okno i przez chwilkę przyglądałem się spływającym po szybie kroplom deszczu.
- Oj racja! Wracaj już do domu! Jesteś pewien, że nie chcesz nic, żeby się owinąć, będzie ci cieplej.
- Nie ma sensu.- pokręciłem głową. - I tak zaraz znów przemókłbym do suchej nitki. Ile płacę?
- Tyle co zawsze
Położyłem na ladzie pieniądze, pożegnałem się i znów wyszedłem na deszcz. Teraz trzeba wrócić... Zmarszczyłem brwi gdy poczułem przebiegające po plecach dreszcze. Na pewno będę chory.
Gdy tak szedłem i przeklinałem w myślach pogodę kątem oka zobaczyłem grupę dzieciaków. Która była godzina? Koło 15.00, więc dzieciarnia pewnie wracała ze szkoły. Skręciłem w wąską uliczkę. Tyle wspomnień. Uśmiechnąłem się przyglądając szarym ścianą budynków, które pozornie wyglądały jak wszystkie inne szare ściany budynków.. Z drugiej strony przecznicy widać było liceum, do którego chodziłem i które skończyłem...6 lat temu. Aż trudno uwierzyć, że od tamtego dnia, dnia który zmienił moje życie, minęło już... 9 lat? Tak.. Teraz miałem 25 lat, a w chwili, gdy spotkałem Alla miałem chyba.. 16. Znów się uśmiechnąłem. Mimo, że minęło już tyle czasu pamiętam ten dzień, jakby to było wczoraj. Kilka dni później przyjąłem zlecenie i nieświadomie zgodziłem się na to, by zostać członkiem dziwnej i tajemniczej organizacji Devil's Net, w której byłem.. hmmm... czymś w rodzaju chłopca na posyłki, wykonującego brudną robotę. Wiele się od tego czasu zmieniło, a przede wszystkim zmieniłem się ja.
***
Otworzyłem skrzypiące drzwi i wszedłem do ciepłego pomieszczenia.
- Oli? - usłyszałem głos z głębi mieszkania.
- Zrób mi herbatę. - rzuciłem zamiast przywitania.
- Jeszcze czego.- chwila ciszy. - Wyszedłeś bez kurtki?
- Taa..- mruknąłem i stanąłem w drzwiach pokoju pełniącego funkcję biura i salonu w jednym. Podniósł wzrok znad sterty papierów.
- Jasna cholera! Jesteś cały mokry. - wstał od biurka i podszedł do mnie chwytając po drodze leżący na krześle ręcznik. Pode mną powoli powstawała kałuża, przez mokre ubranie wciąż było mi zimno mimo, że w mieszkaniu było ciepło. Stanął przede mną i pomógł mi ściągnąć przemoczoną bluzkę. Rzucił okiem na buty stojące w przedpokoju, w miniaturowym jeziorku. Westchnął, ściągnął z moich włosów chustkę i zarzucił na jej miejsce suchy ręcznik.
- Jak można być takim idiotą i wyjść bez kurki kiedy..
- Oj daj już spokój. - mruknąłem udając obrażonego. Mimo wszystko czułem się wyjątkowo dobrze gdy tak stał przede mną i wycierał moje czarne włosy. Zbliżyłem się i go pocałowałem zarzucając ramiona na jego szyję.
- Jesteś mokry. - stwierdził, gdy odsunąłem się na tyle, żeby mógł coś powiedzieć.
- Tak.- zamruczałem cicho patrząc mu prosto w oczy. Zasłonił moją twarz ręcznikiem.
- Zrobię ci tą herbatę. - znów westchnął. Odsunął się i ruszył w stronę kuchni.
- Zawsze działa. - uśmiechnąłem się promiennie. - Z cytryną i cukrem poproszę!
- Wiem, wiem. Idź się przebrać i rozwieś gdzieś te mokre ciuchy.
- Już się robi.
Jeszcze raz na niego spojrzałem. Niewiele się zmienił. No na pewno dojrzał i trochę urósł. Młodzieńczy zarost został zastąpiony przez krótko przystrzyżoną, zadbaną brodę. Brązowe włosy miał starannie obcięte na wygodną długość a po bokach lekko wygolone. Nabrał masy, głównie mięśniowej. Nic dziwnego, że przyjęli go jako ochroniarza jednego z większych sklepów. Czasem musiał zajmować się papierkową robotą z czym zazwyczaj musiałem mu pomagać. No cóż, nie narzekałem. No i te oczy. Czarne jak noc, otoczone jeszcze ciemniejszymi rzęsami. To te oczy mnie wtedy uratowały, one mnie o nic nie oskarżały. Wtedy były zmartwione ale spokojne.
Tamtego dnia bez zastanowienia złożyłem mu... propozycję. Czułem się samotny, zagubiony, a on był przy mnie i chciałem, żeby to się już nigdy nie zmieniło. Zdałem sobie sprawę, że jest dla mnie kimś ważnym. Byłem pewien, że mi nie odmówi i nie odmówił.
Mieszkałem z Desmontem w niedużym mieszkaniu, chociaż jak na Jigoku spokojnie mogłem stwierdzić że pławimy się w luksusie. Sypialnia, salon, który został sprytnie umeblowany i pełnił funkcję biura, łazienka i kuchnia. Do tego maleńkie pomieszczenie przeznaczone zarówno na składzik jak i garderobę, bo ile ubrań może mieć dwóch facetów?
Czy byliśmy parą? Myślę, że tak. Mieliśmy wspólną sypialnię w której nie tylko razem spaliśmy. Oj wile się tam działo. Czasem zachowywaliśmy się jak para zakochanych nastolatków, czasem jak stare małżeństwo, a czasem jak zwykli współlokatorzy. W każdym razie żyło nam się dobrze i nie mogliśmy narzekać na biedę. Często wychodziliśmy razem. Nawet w Jigoku znalazły się lepsze restauracje, zadbane bary, nawet kino i teatr.
Poza mną Desmont miał jeszcze kogoś. Nie wiedziałem kogo i szczerze mówiąc niezbyt mnie to interesowało. Czasem wychodził i nie wracał na noc, a ja nie pytałem. Bo czy był sens w trzymaniu dorosłego mężczyzny na smyczy? Chciał się od czasu do czasu zabawić? A niech idzie. Ja potrzebowałem jego obecności bardziej niż on mojej, wiedziałem to od samego początku i nie przeszkadzało mi to. Myślę, że on też by się nie obraził, gdybym raz na jakiś czas znalazł sobie kogoś. Ale nikogo nigdy nie znalazłem. Tym się różniliśmy.
Okazało się, że cierpię na osobliwą przypadłość. Nie wiedziałem do końca co to jest, jednak byłem pewien, że jest związane z psychiką i mózgiem. Skoro tak to powinienem iść do... neurologa? psychiatry? psychologa? No ciekawe tylko gdzie. Tu? W tym syfie? Czasem ciężko było znaleźć zwykłego lekarza pierwszego kontaktu a co dopiero specjalistę. Przecież większość żyjących tu ludzi nie wiedziała czym taki neurolog się zajmuje. Musiałem radzić sobie sam. Więc, co mi właściwie dolegało? Ataki paniki. Pierwszy raz doświadczyłem tego 9 lat temu, gdy udało mi się zabić ochroniarza Frunda. Serce przyśpieszało, łapczywie łapałem powietrze, mimo to wciąż czułem duszność. Świat wirował i cały się trzęsłem, ale przede wszystkim czułem strach. Byłem tak nieziemsko przerażony, wszystko było w jakiś sposób złe, ludzie spoglądali na mnie z wyrzutem, przedmioty przybierały dziwne kształty, których się bałem. Cały świat stawał się dziwnie obcy i odległy. Podczas tych ataków byłem nieobliczalny i zdarzało mi się okaleczać samego siebie lub ludzi naokoło. Na nadgarstkach miałem podłużne blizny.
Pewnego razu mniej więcej 2 lata temu, gdy siedziałem w domu nagle dopadła mnie ta panika. Desmont streścił mi co się wtedy stało. Wpadłem jak oszalały do kuchni. Rozejrzałem się i pierwsze co zrobiłem to chwyciłem nóż. Gdy próbował do mnie podejść cofałem się i w kółko mamrotałem, że chcę zniknąć. Gdy kazał mi odłożyć nóż po prostu podciąłem sobie żyły. Obserwowałem spływającą krew z uśmiechem mówiąc, że nareszcie zniknę. Udało mu się wyrwać mi nóż z ręki i mnie uspokoić. Gdy opatrywał mi rany jakbym obudził się z dziwnego transu. Nic nie pamiętałem, ale blizny zostały. Coś podobnego miało miejsce jeszcze 2 razy więc moje ręce wyglądały, jakbym był zbuntowanym nastolatkiem tnącym się by zapomnieć o złu całego świata.
Mimo wszystko zawsze Desmont potrafił mnie uspokoić. Nikomu innemu się to nigdy nie udało. Gdy zacząłem wariować w barze jakiś facet musiał mnie ogłuszyć, bo stwarzałem poważne zagrożenie dla osób wokół mnie. Być może, gdybym mieszkał w Edenie poszedłbym do lekarza, ten wypisałby mi jakieś prochy i wszystko by minęło. Ale urodziłem się w Jigoku i tak na prawdę nie miałem szans na leczenie. No chyba że...
- Masz tą swoją herbatę! -zawołał Desmont z kuchni. Już w suchych ubraniach czyli grubym swetrze i ciepłych dresach, usiadłem przy stole naprzeciwko niego. - Po co tak właściwie poszedłeś do miasta? - spytał.
- Po farbę. Jutro mogłoby jej już nie być. - odpowiedziałem spokojnie i napiłem się gorącego napoju. - Miałbym problem, gdybym jej nie dostał bo następna dostawa dopiero za dwa tygodnie.
- Wydajesz na nią fortunę. Nie szkoda ci kasy?
- Mam pieniądze. - wzruszyłem ramionami. - Muszę je jakoś wydawać.
- Według mnie lepiej wyglądałeś w blond włosach. -mruknął i uważnie mi się przyjrzał. Szczerze mówiąc ja też uważałem, że czarny kolor do mnie w ogóle nie pasuje.
- Mniej rzuca się w oczy. - odpowiedziałem zapatrzony w kubek z herbatą.
- No i co z tego? Z tymi swoimi słonecznymi włosami i niebieskimi oczami wyglądałeś po prostu zjawiskowo. Wszyscy się na ciebie patrzyli gdy szedłeś ulicą.
- Właśnie o to chodzi. Zrozum, że nie chcę się rzucać w oczy.
Tuż po ukończeniu szkoły przypadkiem natknąłem się na ulotkę z Edenu, w której reklamował się jakiś producent farby do włosów typu " zrób se sam kolorek, będzie jak od fryzjera". Tak jak powiedział Desmont moja uroda rzucała się w oczy a tego nie chciałem, zwłaszcza w pracy którą wykonywałem było to nie wskazane. Długo szukałem, aż w końcu natknąłem się na sklep kobiety szmuglującej towary z drugiej strony. Ubrałem czapkę, schowałem pod nią włosy i poszedłem zamówić specyfik. Myślałem, że po jednym użyciu włosy lekko ściemnieją a odrosty nie będą tak jasne. Jak na złość miałem wrażenie, że są jeszcze bardziej blond niż były. Od tego czasu musiałem regularnie kupować farbę bo po około dwóch tygodniach zaczynało być widać lekkie odrosty. Desmont tego nie popierał a ja w końcu czułem się uwolniony od tego cholernego piętna. Już nie byłem laleczką, pięknisiem, paniczykiem. Byłem zwyczajnym mieszkańcem Jigoku.
- Nie pomożesz mi tego nałożyć? - spytałem, chociaż doskonale znalem odpowiedź.
- Wiesz, że tego nie popieram. Odkąd razem mieszkamy farbujesz włosy. Zawsze dajesz sobie radę beze mnie.
- Tak, tak. - dokończyłem herbatę, chwyciłem specyfik i ruszyłem do łazienki. - Wytrzyj tę kałużę w przedpokoju.
- Chyba śnisz paniczyku. - zmarszczył brwi ale się uśmiechnął. Odpowiedziałem mu tym samym. Tylko on teraz mnie tak nazywał i tylko jemu na to pozwalałem.
__________________________________________________
Taki przeskok w czasie. :D Sporo się zmieniło jak widzicie no i w końcu udało mi się wpleść trochę romansu. Co wy na to?
Przeczytałeś? Zostaw komentarz. To tylko kilka minut a ja dzięki temu wiem, że ktoś czyta :)
Pozdrawiam
Koneko :*
czwartek, 17 grudnia 2015
Wiek (snk)
Czyli ciężkie początki Levi'a w wojsku.
Odkąd wstąpił do zwiadowców nie miał zbyt wiele czasu dla siebie. Erwin awansował i przejął dowództwo nad całym korpusem a Levi'a mianował swoim... kapralem. Brunet wciąż nie znał mechanizmu działania tej machiny wojennej, którą były stopnie i cała związana z nimi biurokracja, ale był pewien, że po niecałym roku bycia kadetem nie powinien aż tak awansować.
Zwiadowcy wciąż trenowali. Sprzęt do manewru przestrzennego był wciąż w użyciu, a jeśli na chwile go odkładali siadali na konie, ćwiczyli kamuflaż, walkę wręcz, techniki survivalu. W każdym razie nie nudziło mu się. Wszyscy już znali jego pedantyczną stronę i przywykli do spontanicznych kontroli, które zazwyczaj kończyły się karcącym spojrzeniem, stertą wyzwisk lub okazyjnie nawet siniakami. Z Levi'em się nie zaczyniało. Jego się nie denerwowało. Porównywano go do dzikiego zwierzęcia, które jest przyzwyczajone do ludzkiej obecności, ale gdy ktoś przekroczy jego granice komfortu może w starciu stracić rękę. Dziki szczeniak, który dogadywał się tylko z Ervinem i... Hanji. Nie. To raczej oni dogadywali się z nim. Levi pozostawał w swoim prywatnym świecie.
Pierwszy raz od dłuższego czasu miał chwile dla siebie. Ściągnął mundur, który postanowił porządnie wyprać, ubrał cywilne ciuchy i wyrwał się na miasto. Wartownicy nigdy nawet nie próbowali go zatrzymać, wiedzieli jak to by się mogło skończyć. Niespiesznie szedł do małej gospody na obrzeżach miasta. Nie przepadał za lokalami w centrum, bo w nich aż roiło się od żołnierzy. Zwiadowców rzadko widywano na mieście, ale ci z oddziałów Stacjonarnych lubili się porządnie napić i tego nie kryli.
Siedział przy stoliku i powoli sączył piwo z glinianego naczynia. Nie pił często, nie pamiętał czy kiedykolwiek udało mu się na prawdę porządnie schlać. W podziemiu mówili, że ma mocną głowę i prawdopodobnie tak było. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, to nie było nic istotnego. Gdy jeszcze trzymał się z Isabelle i Farlanem pilnował się chociażby po to, żeby taszczyć ich z powrotem do dziury, w której mieszkali. Odkąd wstąpił do korpusu tylko raz miał okazję porządnie się napić.
Usłyszał przez przypadek rozmowę dwóch mężczyzn siedzących przy stoliku obok.
- Ta dzisiejsza młodzież... Nie wydaje ci się, że na siłę próbują być dorośli? Niektórzy to po prostu porażka. Ostatnio wydziałem taką grupkę szczeniaków w jednej gospodzie. Tak się spili, zarzygali cały lokal, musieliśmy z kumplami pomagać właścicielowi ich wynosić. - opowiadał pierwszy niskim, spitym głosem.
- Masz świętą rację! Ach.. Gdy ja byłem młody to czasem podkradło się rodzicom jakieś wino, ale żeby tak bez skrępowania do gospody? No co za czasy!
"Idioci" pomyślał Levi ale zaraz zapomniał o rozmowie nietrzeźwych sąsiadów. Miał wiele spraw do przemyślenia. Odkąd został kapralem był zawalony dokumentami. Nie miał jeszcze własnego oddziału- Erwin twierdził, że to za wcześnie. Cholera! Traktował go jak dzieciaka, któremu dano zabawkę i nie pozwolono się nią bawić. Ale zaletą awansu było to, że teraz był ponad większością rekrutów nie tylko pod względem umiejętności, ale również stopniem. Nie musiał zmuszać ludzi groźbami, żeby wykonywali jego rozkazy, robili to bo musieli, w końcu to wojsko.
Nagle poczuł czyjaś rękę na ramieniu. Nieśpiesznie odwrócił głowę i jego spojrzenie napotkało parę przepitych oczu mężczyzny w średnim wieku. Miał zaczerwienione od alkoholu policzki i wciąż nie mógł zlokalizować środka ciężkości, przez co dużą część swojego ciężaru przeniósł na ramie Levi'a. Mimo to wciąż niebezpiecznie chwiał się na boki. No i śmierdział.
- Te, młody! - zaczął bełkotać. - Ile ty masz lat? Mi się wydaje, że nie jesteś pełnoletni, kochany. Lepiej wracaj do domu, powinieneś już spać.
Błąd. Pijaczyna popełniła na prawdę ogromny błąd. Levi już miał nauczyć mężczyznę dobrych manier, kiedy przypomniał sobie kilka istotnych kwestii:
po 1: nie był w podziemiu. Tu, na powierzchni nie można mordować ludzi jak leci, tego zdążył się już nauczyć.
Po 2: Erwin już na samym początku jego przygody w wojsku kategorycznie zabronił atakować jakiegokolwiek cywila. Ze służbami mundurowymi sprawa wyglądała inaczej, oni potrafili się bronić. Ale taki przeciętny mieszczuch nie umiał nawet prawidłowo trzymać noża.
Po 3: Zbyt dużo świadków. Levi zaczynał stawać się... rozpoznawalny, kiedy wrócił cało z 2 misji za mury. Widać kilku zapaleńców z zainteresowaniem śledziło poczynania korpusu. Był na celowniku od samego początku, bo nie uczestniczył w szkoleniu. Ale gdy przed 2 wyprawią usłyszał w tłumie swoje imię... Cholera... skąd ludzie znali jego imię?!
Tak więc po szybkiej analizie zmarszczył tylko czoło i spojrzał lodowatym spojrzeniem na mężczyznę.
- Hej, Franz! Młody chyba nie rozumie! - wrzeszczał drugi typek, wciąż siedzący przy stoliku. Wszyscy obecni w gospodzie ludzie, a było ich niewielu, przerwali rozmowy i przyglądali się z rozbawieniem zaistniałej sytuacji. Usłyszał gdzieś niedaleko szept jakiejś kobiety:
- Oj, to ma chłopaczek przerąbane.
- Jak myślisz, ile ma lat? - spytał przyciszonym głosem któryś z klientów.
- Gdy tak na niego patrzę... No z postury jest drobny, szczuplutki... jakieś 15? Tylko ten wzrok. Nigdy nie widziałam, żeby taki szkrab patrzył na wszystkich wokół takim lodowatym spojrzeniem. Przerażające.
Oj... nie. Co to ma kurwa być? Chłopaczek? Szkrab? 15?!
- No co! Języka w gębie zapomniałeś? - wznowił pijany facet przed nim. Chwycił go za kołnierz i zmusił to wstania z krzesła. Był wysoki. Przy tym śmierdzielu Levi wyglądał... jak dziecko. Zaklął w myślach i policzył do 10. Musiał być opanowany, bo za jatkę z cywilami groził nawet sąd wojskowy. " I po cholerę godziłem się na to całe gówno?"
- Odpowiadaj, smarkaczu! Ile masz lat.
Chwila milczenia. Levi odwrócił wzrok.
-34. - jego głos był tak zimny i tak obojętny, że chwyt mężczyzny lekko zelżał i Levi nie musiał już stać na palcach.
Usłyszał za sobą śmiech. Odwrócił się a za jego plecami stała... Hanji.
- Ej! Patrz na mnie kiedy z tobą rozmawiam! - pijak widocznie szybko wrócił do siebie. - Myślisz, że jesteś zabawny? Taki młody, a już 5 kufel kończy. Dam sobie rękę uciąć, że nie masz nawet 20 lat.
- Och... naprawdę?- oczy bruneta niebezpiecznie zalśniły.
- Ej! - krzyknęła Hanji. widocznie domyśliła się, do czego to zmierza. - Zajmę się nim, dobra chłopaki? - uśmiechnęła się promiennie do pijaków. Trzymające koszulę Levi'a ręce w końcu puściły.
- Ale pilnuj go panienko. W jego wieku nie powinno się tyle pić.
- Spójrz na siebie.- mruknął brunet. Mężczyzna widocznie napiął wszystkie mięśnie.
- Coś ty...
- Levi! Odpuść!- Zoe próbowała ratować sytuację. Nagle w gospodzie zaczął panować zamęt.
- Ja.. ja go kiedyś widziałam... - powiedziała kobieta. - Teraz pamiętam! Wtedy miał na sobie mundur, więc go nie poznałam.
- Jak to mundur? - spytała inna.
- Jechał na wyprawę za mury. Gdy jakiś facet obok mnie zawołał "Levi" i wtedy ten tutaj odwrócił się w naszą stronę. I to spojrzenie. Myślałam że umrę ze strachu.
- Ale jak to?! - dopytywał się młody mężczyzna. - Chcesz mi powiedzieć, że ten dzieciak należy do Zwiadowców?
- Wiesz.. nigdy się nie zastanawiałam nad tym, ile masz lat. To było serio? Na prawdę jesteś taki stary? - Hanji jakby ignorowała całe zamieszanie wokół.
- Tak. - mruknął. - Zabierajmy się z tej dziury. - podszedł do barmana i wręczył zapłatę za trunek.
- Ej! -zawołał za nimi pijany mężczyzna, który nagle jakby wytrzeźwiał. - Ile.. tak na prawdę...
- 34. -powtórzył Levi znudzonym głosem. Twarz pozostawała obojętna, ale ogarnął morderczym spojrzeniem wszystkich obecnych.Wychodząc wyglądał na.. wyższego. Jakby w ułamku sekundy urósł o te 34 lata.
_________________________________________________
One- shot o Levi'u xD
Coś mi się wydaje, że kapral zostanie stałym gościem tego bloga.
Pozdrawiam
Koneko :*
Odkąd wstąpił do zwiadowców nie miał zbyt wiele czasu dla siebie. Erwin awansował i przejął dowództwo nad całym korpusem a Levi'a mianował swoim... kapralem. Brunet wciąż nie znał mechanizmu działania tej machiny wojennej, którą były stopnie i cała związana z nimi biurokracja, ale był pewien, że po niecałym roku bycia kadetem nie powinien aż tak awansować.
Zwiadowcy wciąż trenowali. Sprzęt do manewru przestrzennego był wciąż w użyciu, a jeśli na chwile go odkładali siadali na konie, ćwiczyli kamuflaż, walkę wręcz, techniki survivalu. W każdym razie nie nudziło mu się. Wszyscy już znali jego pedantyczną stronę i przywykli do spontanicznych kontroli, które zazwyczaj kończyły się karcącym spojrzeniem, stertą wyzwisk lub okazyjnie nawet siniakami. Z Levi'em się nie zaczyniało. Jego się nie denerwowało. Porównywano go do dzikiego zwierzęcia, które jest przyzwyczajone do ludzkiej obecności, ale gdy ktoś przekroczy jego granice komfortu może w starciu stracić rękę. Dziki szczeniak, który dogadywał się tylko z Ervinem i... Hanji. Nie. To raczej oni dogadywali się z nim. Levi pozostawał w swoim prywatnym świecie.
Pierwszy raz od dłuższego czasu miał chwile dla siebie. Ściągnął mundur, który postanowił porządnie wyprać, ubrał cywilne ciuchy i wyrwał się na miasto. Wartownicy nigdy nawet nie próbowali go zatrzymać, wiedzieli jak to by się mogło skończyć. Niespiesznie szedł do małej gospody na obrzeżach miasta. Nie przepadał za lokalami w centrum, bo w nich aż roiło się od żołnierzy. Zwiadowców rzadko widywano na mieście, ale ci z oddziałów Stacjonarnych lubili się porządnie napić i tego nie kryli.
Siedział przy stoliku i powoli sączył piwo z glinianego naczynia. Nie pił często, nie pamiętał czy kiedykolwiek udało mu się na prawdę porządnie schlać. W podziemiu mówili, że ma mocną głowę i prawdopodobnie tak było. Nigdy się nad tym nie zastanawiał, to nie było nic istotnego. Gdy jeszcze trzymał się z Isabelle i Farlanem pilnował się chociażby po to, żeby taszczyć ich z powrotem do dziury, w której mieszkali. Odkąd wstąpił do korpusu tylko raz miał okazję porządnie się napić.
Usłyszał przez przypadek rozmowę dwóch mężczyzn siedzących przy stoliku obok.
- Ta dzisiejsza młodzież... Nie wydaje ci się, że na siłę próbują być dorośli? Niektórzy to po prostu porażka. Ostatnio wydziałem taką grupkę szczeniaków w jednej gospodzie. Tak się spili, zarzygali cały lokal, musieliśmy z kumplami pomagać właścicielowi ich wynosić. - opowiadał pierwszy niskim, spitym głosem.
- Masz świętą rację! Ach.. Gdy ja byłem młody to czasem podkradło się rodzicom jakieś wino, ale żeby tak bez skrępowania do gospody? No co za czasy!
"Idioci" pomyślał Levi ale zaraz zapomniał o rozmowie nietrzeźwych sąsiadów. Miał wiele spraw do przemyślenia. Odkąd został kapralem był zawalony dokumentami. Nie miał jeszcze własnego oddziału- Erwin twierdził, że to za wcześnie. Cholera! Traktował go jak dzieciaka, któremu dano zabawkę i nie pozwolono się nią bawić. Ale zaletą awansu było to, że teraz był ponad większością rekrutów nie tylko pod względem umiejętności, ale również stopniem. Nie musiał zmuszać ludzi groźbami, żeby wykonywali jego rozkazy, robili to bo musieli, w końcu to wojsko.
Nagle poczuł czyjaś rękę na ramieniu. Nieśpiesznie odwrócił głowę i jego spojrzenie napotkało parę przepitych oczu mężczyzny w średnim wieku. Miał zaczerwienione od alkoholu policzki i wciąż nie mógł zlokalizować środka ciężkości, przez co dużą część swojego ciężaru przeniósł na ramie Levi'a. Mimo to wciąż niebezpiecznie chwiał się na boki. No i śmierdział.
- Te, młody! - zaczął bełkotać. - Ile ty masz lat? Mi się wydaje, że nie jesteś pełnoletni, kochany. Lepiej wracaj do domu, powinieneś już spać.
Błąd. Pijaczyna popełniła na prawdę ogromny błąd. Levi już miał nauczyć mężczyznę dobrych manier, kiedy przypomniał sobie kilka istotnych kwestii:
po 1: nie był w podziemiu. Tu, na powierzchni nie można mordować ludzi jak leci, tego zdążył się już nauczyć.
Po 2: Erwin już na samym początku jego przygody w wojsku kategorycznie zabronił atakować jakiegokolwiek cywila. Ze służbami mundurowymi sprawa wyglądała inaczej, oni potrafili się bronić. Ale taki przeciętny mieszczuch nie umiał nawet prawidłowo trzymać noża.
Po 3: Zbyt dużo świadków. Levi zaczynał stawać się... rozpoznawalny, kiedy wrócił cało z 2 misji za mury. Widać kilku zapaleńców z zainteresowaniem śledziło poczynania korpusu. Był na celowniku od samego początku, bo nie uczestniczył w szkoleniu. Ale gdy przed 2 wyprawią usłyszał w tłumie swoje imię... Cholera... skąd ludzie znali jego imię?!
Tak więc po szybkiej analizie zmarszczył tylko czoło i spojrzał lodowatym spojrzeniem na mężczyznę.
- Hej, Franz! Młody chyba nie rozumie! - wrzeszczał drugi typek, wciąż siedzący przy stoliku. Wszyscy obecni w gospodzie ludzie, a było ich niewielu, przerwali rozmowy i przyglądali się z rozbawieniem zaistniałej sytuacji. Usłyszał gdzieś niedaleko szept jakiejś kobiety:
- Oj, to ma chłopaczek przerąbane.
- Jak myślisz, ile ma lat? - spytał przyciszonym głosem któryś z klientów.
- Gdy tak na niego patrzę... No z postury jest drobny, szczuplutki... jakieś 15? Tylko ten wzrok. Nigdy nie widziałam, żeby taki szkrab patrzył na wszystkich wokół takim lodowatym spojrzeniem. Przerażające.
Oj... nie. Co to ma kurwa być? Chłopaczek? Szkrab? 15?!
- No co! Języka w gębie zapomniałeś? - wznowił pijany facet przed nim. Chwycił go za kołnierz i zmusił to wstania z krzesła. Był wysoki. Przy tym śmierdzielu Levi wyglądał... jak dziecko. Zaklął w myślach i policzył do 10. Musiał być opanowany, bo za jatkę z cywilami groził nawet sąd wojskowy. " I po cholerę godziłem się na to całe gówno?"
- Odpowiadaj, smarkaczu! Ile masz lat.
Chwila milczenia. Levi odwrócił wzrok.
-34. - jego głos był tak zimny i tak obojętny, że chwyt mężczyzny lekko zelżał i Levi nie musiał już stać na palcach.
Usłyszał za sobą śmiech. Odwrócił się a za jego plecami stała... Hanji.
- Ej! Patrz na mnie kiedy z tobą rozmawiam! - pijak widocznie szybko wrócił do siebie. - Myślisz, że jesteś zabawny? Taki młody, a już 5 kufel kończy. Dam sobie rękę uciąć, że nie masz nawet 20 lat.
- Och... naprawdę?- oczy bruneta niebezpiecznie zalśniły.
- Ej! - krzyknęła Hanji. widocznie domyśliła się, do czego to zmierza. - Zajmę się nim, dobra chłopaki? - uśmiechnęła się promiennie do pijaków. Trzymające koszulę Levi'a ręce w końcu puściły.
- Ale pilnuj go panienko. W jego wieku nie powinno się tyle pić.
- Spójrz na siebie.- mruknął brunet. Mężczyzna widocznie napiął wszystkie mięśnie.
- Coś ty...
- Levi! Odpuść!- Zoe próbowała ratować sytuację. Nagle w gospodzie zaczął panować zamęt.
- Ja.. ja go kiedyś widziałam... - powiedziała kobieta. - Teraz pamiętam! Wtedy miał na sobie mundur, więc go nie poznałam.
- Jak to mundur? - spytała inna.
- Jechał na wyprawę za mury. Gdy jakiś facet obok mnie zawołał "Levi" i wtedy ten tutaj odwrócił się w naszą stronę. I to spojrzenie. Myślałam że umrę ze strachu.
- Ale jak to?! - dopytywał się młody mężczyzna. - Chcesz mi powiedzieć, że ten dzieciak należy do Zwiadowców?
- Wiesz.. nigdy się nie zastanawiałam nad tym, ile masz lat. To było serio? Na prawdę jesteś taki stary? - Hanji jakby ignorowała całe zamieszanie wokół.
- Tak. - mruknął. - Zabierajmy się z tej dziury. - podszedł do barmana i wręczył zapłatę za trunek.
- Ej! -zawołał za nimi pijany mężczyzna, który nagle jakby wytrzeźwiał. - Ile.. tak na prawdę...
- 34. -powtórzył Levi znudzonym głosem. Twarz pozostawała obojętna, ale ogarnął morderczym spojrzeniem wszystkich obecnych.Wychodząc wyglądał na.. wyższego. Jakby w ułamku sekundy urósł o te 34 lata.
_________________________________________________
One- shot o Levi'u xD
Coś mi się wydaje, że kapral zostanie stałym gościem tego bloga.
Pozdrawiam
Koneko :*
sobota, 5 grudnia 2015
Rozdział XVI
"Weź się w garść! Rusz się i zacznij działać! To nic, robiłeś gorsze rzeczy. Nie możesz tak siedzieć i lampić się w lustro, musisz działać! Od tego zależy twoje życie!" Słyszałem swój własny głos. Był jednak dziwnie odległy, jakby ktoś stojący za szybą próbował do mnie mówić. Wszystko zniknęło. Nie było luksusowej łazienki, leżącego obok mnie trupa, Frunda, żadnego zlecenia, kałuży krwi. Zostało tylko moje odbicie w wielkim lustrze.
Moje ręce przestały drżeć, oddech się uspokoił, serce już nie wyrywało się z piersi. Wszystko wróciło do normy. Poza jednym- moją świadomością, która utkwiła gdzieś pomiędzy zdrowym rozsądkiem a panicznym strachem. Wpatrywałem się pustym, obojętnym wzrokiem w moje odbicie. Jasne włosy były potargane i poplamione szkarłatnym płynem, podobnie jak twarz. Jedna kropla krwi spłynęła po moim policzku niczym łza a gdy dotarła do podbródka na chwilę się zatrzymała tylko po to by kontynuować swoją podróż, tym razem wolnym lotem. Jak kropla deszczu uderzyła o podłogę, nie wydając żadnego dźwięku. Panowała nieznośna cisza a w samym jej środku ja.
"Morderca, morderca, morderca, morderca, morderca, morderca..." krzyczał mój umysł.
-Rusz się, no rusz!- krzyczały usta. Ciało nie słuchało ani umysłu ani głosu. Wciąż się nie poruszyłem.
Nie pamiętam ile tam siedziałem, miałem wrażenie, że mijają godziny, lata, dekady. Tymczasem wszystko wydarzyło się prawdopodobnie w ciągu pięciu minut.
Usłyszałem kroki i to wyrwało mnie z dziwnego stanu, w którym się znalazłem. Zmarszczyłem brwi odrywając wzrok od własnego odbicia. Ktoś się zbliżał. Schowałem się za drzwiami gotowy zaatakować każdego, kto spróbuje wejść do pomieszczenia. Jednak odgłos kroków zaczął cichnąć, a osoba która przechodziła tuż obok łazienki oddalała się. Zorientowałem się, że wstrzymuję oddech, więc wypuściłem powietrze z płuc. W duchu dziękowałem temu, kto wpadł na pomysł spaceru w okolicach pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Nie chciałem wiedzieć, co by się stało, gdybym został w tym stanie dłużej. A jeśli ktoś znalazłby mnie obok ciała ochroniarza? Zaczynało być niebezpiecznie i kończył mi się czas.
Przełknąłem ślinę i ostrożnie spojrzałem w lustro. Byłem jeszcze bledszy niż zazwyczaj, miałem czerwone oczy, tak jakbym zaraz miał się rozpłakać, ale były całkiem suche, wręcz boleśnie. Podszedłem do umywalki, zmyłem zasychającą krew z twarzy, przetarłem oczy, przepłukałem spierzchnięte usta. Zmierzyłem ciało leżące obok wzrokiem i zdecydowałem, że muszę coś z nim zrobić. Chwyciłem za nogi i zaciągnąłem nieboszczyka do jednej z kabin. Puściłem wodę zatykając wszystkie ujścia i w ten sposób już po chwili na podłogę zaczęła skapywać bezbarwna ciesz. Gdy kałuża zaczęła się powiększać i w końcu dotarła do krwistej plamy zabarwiła się na różowo. W podłodze było kilka dyskretnie ulokowanych otworów, odprowadzających wodę. Omijając bardziej zalane obszary podszedłem do drzwi i chwile nasłuchiwałem. Doliczyłem do trzydziestu i wciąż nic nie słyszałem. Wiedziałem, że naprzeciwko drzwi jest zamontowana kamera, dlatego wyszedłem z łazienki wycierając dłonie o koszulkę, jakby nic się nie stało. I ruszyłem w kierunku schodów pożarowych. nie rozglądałem się zbytnio, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Moim celem była teraz piwnica.
W mojej głowie wciąż słyszałem cichy głosik "morderca, morderca, morderca..." Ale nie czułem nic. Żadnego strachu, podniecenia, obawy, nie miałem nawet wyrzutów sumienia. Głos w mojej głowie nie oskarżał, tylko stwierdzał fakt. A fakt, że byłem mordercą stał się tak oczywisty jak to, że byłem człowiekiem, jak to, że miałem na imię Olivier, jak to, że jestem mężczyzną, jak to, że żyję i oddycham. Głos nie oskarżał, głos informował o tym, że śmierć stała się częścią mnie. Zniknęły uczucia, pozostała pustka.
***
Bez problemów doszedłem do schodów pożarowych. Szczerze mówiąc trochę zdziwiło mnie to, że nikogo po drodze nie spotkałem. Było pusto i strasznie cicho. Mimo, że starałem się zachowywać naturalnie jednocześnie wciąż pozostawałem czujny i nasłuchiwałem odgłosu kroków. Jednak panowała wręcz nieznośna cisza.
Wyszedłem na schody i znów przypomniałem sobie plan budynku. Na schodach nie było kamer. Ruszyłem biegiem i już po chwili znalazłem się w piwnicy. Było ciemno a brudne korytarze oświetlały tylko stare, nagie żarówki, z których większość migała niebezpiecznie, jakby zaraz miały zgasnąć. Szedłem przed siebie aż udało mi się znaleźć główny wyłącznik prądu. Poszło zdecydowanie zbyt łatwo. Rozejrzałem się jeszcze chcąc się upewnić, że jestem sam. Pociągnąłem wajchę i w ułamku sekundy zalała mnie nieprzenikniona ciemność. Chwilę stałem w miejscu czekając aż moje oczy przyzwyczają się do braku światła. Niewiele to dało, ponieważ w piwnicy jedynym oświetleniem były wiszące żarówki. Wyciągnąłem przed siebie dłonie i ruszyłem powoli z powrotem na górę. Teraz musiałem znaleźć pomieszczenie monitoringu. Przecież dość sporo kamer zdążyło mnie uchwycić. Żeby pozostać bezkarnym musiałem usunąć wszystkie nagrania.
Wyszedłem na schody, gdzie było odrobinę jaśniej ponieważ przez okna wpadało srebrzyste światło księżyca. Wciąż analizowałem w głowie wszystkie możliwości. Co zrobię z ludźmi, którzy staną mi na drodze? Najlepszym rozwiązaniem było pozbycie się wszystkich, którzy właśnie znajdowali się w budynku, ale gdy tylko o tym pomyślałem robiło mi się niedobrze, a przed oczami miałem odbicie mojej zmarnowanej twarzy w lustrze. A jeśli nie zdołam zabić? Co się ze mną stało? Przecież bez większego problemu pozbawiłem życia tych ochroniarzy kilka dni temu. Co się do tego czasu we mnie zmieniło? Dlaczego tak bardzo się w tamtej chwili bałem?
Stałem przed drzwiami do pokoju monitoringu. Gwałtownie otworzyłem drzwi ściskając w dłoni nóż. Zaskoczony bylem tym że... nikogo nie było. Pomieszczenie było niewielkie i kompletnie puste. Rozejrzałem się nerwowo ale nie zobaczyłem żywej duszy. Wszedłem do środka, zamknąłem drzwi i przez chwilę nasłuchiwałem. Wciąż nic. Zbliżyłem się do sprzętu i nie miałem pojęcia co dalej zrobić. Jak miałem usunąć nagrania, skoro przed chwilą wyłączyłem prąd i teraz nic nie działało? Geniusz. Nie mając żadnej koncepcji wyciągnąłem pistolet i na oślep strzelałem w miejsca na pulpicie, które wydawały mi się podejrzane. Gdy skończyły się naboje otarłem ręką kropelki potu z czoła. Co ja robiłem? Przecież tak właśnie wygląda panika! Nie miałem pojęcia co dalej. Wrócić do gabinetu Frunda czy lepiej upewnić się jakoś, czy zniszczyłem te nagrania. Tylko jak to sprawdzić? Cofnąłem się i oparłem plecami o drewniane drzwi. "Uspokój się i myśl! Zastanów się chwilę!" Po raz kolejny rozejrzałem się po pokoju.
Co się stanie, jeśli nie zniszczyłem nagrań i ktoś je znajdzie. Tylko kto? W Jigoku policja nie działała najlepiej. Czy ktoś w ogóle przeprowadzi śledztwo? Będzie im się chciało bawić w szukanie dowodów, motywu i w końcu sprawcy? Raczej nie. W piekle jeśli ktoś chciał sprawiedliwości sam musiał się o nią postarać.
Już wiedziałem co robić. Wyszedłem z powrotem na korytarz i po omacku udałem się w kierunku gabinetu Frunda. Nadchodził czas decydującego starcia.
***
Siedział przy biurku, na którym stało kilka zapalonych świec. Przyglądał mi się z wyrazem kpiny i zrozumienia w oczach. Oparł łokcie na drewnianym blacie, splótł palce dłoni i oparł na nich głowę. W tym momencie wyglądał jak prawdziwy czarny charakter z książek lub filmów. I ten jego wzrok. Od początku wiedział co zamierzam, tego byłem pewien. Patrzył na mnie jak na bachora próbującego dać sobie radę w roli dorosłego. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że się uśmiechał. Zmarszczyłem brwi. Coś było nie tak. Wyciągnąłem nóż i powoli, bez słowa ruszyłem w jego kierunku.
- Jesteś dokładnie taki jak on.- Jego niski ton głosu przerwał głuchą ciszę. Zatrzymałem się. O czym on mówił? Wyciągnął z kieszeni jakąś kartkę i położył na biurku niezapisaną stroną do góry. - Możesz wybrać. Albo dowiesz się czegoś o sobie, albo po prostu mnie zabijesz.
- Mogę dowiedzieć się czegoś o sobie, a potem cię zabić.- odparłem bez zastanowienia i zaraz tego pożałowałem. Nie mogłem dać się wciągnąć w jego grę! Postanowiłem po prostu poderżnąć mu gardło.
- Puki mnie nie zabijesz, nie pokażę ci tego zdjęcia.- wskazał palcem na papier. - Ale jeśli mnie zabijesz nie dowiesz się kim jest osoba na zdjęciu. Masz też trzecią opcję. Poczekasz w miejscu przez pół godziny, bo tyle czasu zostało do spotkania, które ma się tu odbyć. Po pół godzinie pojawi się tu wiele niezbyt przyjemnych osobistości. Zostaniesz ukarany za próbę pozbawienia mnie życia, ale pokażę ci zdjęcie i wszystko wytłumaczę. Wybieraj.
- Zamknij się.- syknąłem i znów zbliżyłem się do niego. Nawet nie drgnął. Nie bał się śmierci? Może po prostu był na nią gotowy? Może spodziewał się jej od dłuższego czasu?
- Rozumiem, że jakieś zlecenie, bo pewnie pracujesz dla kogoś, jest ważniejsze niż twoja przeszłość? Myślę, że...
- Gówno mnie obchodzi co myślisz!
Skoczyłem na przód. Nie zauważyłem, że trzymał w ręce krótki, rozkładany nożyk. Wstał energicznie od razu przyjmując obronną postawę.
- Czyli wybrałeś.- uśmiechnął się do mnie obrzydliwie.
Zacisnąłem szczęki i już chciałem zaatakować ale spóźniłem się o ułamek sekundy. Był pierwszy. Ruszył na mnie nie próbując się bawić, od razu skierował nożyk w kierunku szyi. Zrobiłem szybki skłon, półobrót i kopnąłem go w tył kolan. Zgiął się i upadł na ziemię, ale szybko odzyskał kontrolę nad sytuacją. Mimo swojej nadwagi ruszał się zadziwiająco szybko. Chwycił mnie za rękę, którą próbowałem go zranić, obrócił się i boleśnie ją wykręcił. Syknąłem i upuściłem nóż, ale zanim zdążył mnie zranić gwałtownie się uniosłem uderzając głową jego szczękę. Krzyknął i mnie pościł. Chwyciłem leżącą na podłodze broń za ostrze i bez zastanowienia rzuciłem w jego stronę. Trafiłem w ramię i zanim zdążył skrzywić się z bólu już byłem przy nim. Wyszarpnąłem nóż z jego ciała. Zamachnął się si ciął moje ramie, ale zdążyłem odskoczyć, więc rana nie była zbyt głęboka, ale bolała. Zmarszczyłem brwi, chwyciłem pewnie ostrze i zdecydowany zakończyć całą zabawę ruszyłem w jego kierunku. Znów zamachnął scyzorykiem ale lewą ręką uderzyłem jego przedramię zmieniając tor lotu ostrza. Jednocześnie płynnym ruchem przeciągnąłem moim nożem po jego krtani a gdy zaczął się dusić ciałem jeszcze raz tym razem rozrywając tętnicę. Upadł na kolana dławiąc się własną krwią. Nie dał rady już nic powiedzieć. Zdążył tylko uśmiechnąć się kpiąco, jakby mówił "no dzieciaku, miałeś cholerne szczęście" . Po chwili już nie oddychał.
Stałem przez pół minuty i wpatrywałem w leżące zwłoki. Udało mi się. Zabiłem jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Jigoku i wbrew pozorom wcale nie było to takie trudne. Uśmiechnąłem się na myśl o nagrodzie. Już miałem wychodzić, kiedy o czymś sobie przypomniałem.
Na blacie biurka leżała biała kartka. Chwilę kłóciłem się sam ze sobą w myślach. Wziąć ją i zobaczyć kto jest na zdjęciu czy odejść w niewiedzy? Ciekawość zwyciężyła. Wolnym krokiem zbliżyłem się do mebla i drżącą dłonią chwyciłem zdjęcie. To co zobaczyłem zaskoczyło mnie. Na zdjęciu znajdował się mężczyzna w wieku około 40 lat. Miał dziwnie przystrzyżone, blond włosy i duże niebieskie oczy. Jego twarz zdobił delikatny, zadbany zarost, jednak było w nim coś delikatnego. Stał na jakimś podeście i wygłaszał przemówienie. Musiał być kimś ważnym. Ludzie dookoła niego byli ubrani w garnitury lub piękne suknie. Zdjęcie zdecydowanie było zrobione w Edenie.
Prawdopodobnie wyrzuciłbym je gdyby nie to, że coś w tym mężczyźnie wydawało mi się znajomego a poza tym niepokoiły mnie słowa Frunda: "Albo dowiesz się czegoś o sobie, albo po prostu mnie zabijesz." Przez krótką chwilę nawet żałowałem, że nie wybrałem tej pierwszej opcji. Przecież nie byłem nawet pewien kiedy są moje urodziny. Moja przeszłość, moje pochodzenie. Dlaczego tak bardzo się wyróżniałem? Czemu nie wyglądałem jak inni mieszkańcy Jigoku? Czy to możliwe, że ten człowiek...
Upadłem na kolana. Powróciło dziwne uczucie. Jednocześnie obce ale tak jakby znajome. Uczucie nieogarniętego strachu. Wszystko zaczęło jakby wirować mimo, że stało w miejscu. Nogi miałem jak z waty ale udało mi się wstać i ruszyć w kierunku wyjścia. To uczucie z łazienki powróciło. Było czymś jakby napadem paniki. Trzęsłem się. Na przemian było mi gorąco i zimno. Czułem jak po moim czole spływają krople potu. Teraz miałem tylko jeden cel: wydostać się z budynku.
***
Wyszedłem na ulicę i zaczerpnąłem powietrza. Do moich płuc dostał się nieprzyjemny, gorzki smog i dym wydobywający się z kominów obskurnych domów. Zachwiałem się na nogach i wsparłem o brudną ścianę budynku. Stałem tak przez chwilę próbując uspokoić oddech. Gdy zrozumiałem, że nie uda mi się tak łatwo powrócić do normalnego stanu chwiejnym krokiem ruszyłem przed siebie. Nie chciałem przyciągać uwagi przechodniów, ale gdy znalazłem się na głównej ulicy nie mogłem uniknąć wlepionych we mnie ciekawskich spojrzeń. Może nie byłem pobrudzony krwią ale ledwo stałem na nogach, zataczałem się i potykałem jakbym był porządnie pijany. Nie... ludzie mi się nie przyglądali. Przecież takie widoki w Jigoku należały do normy. Pijani ludzie plątający się bez celu po ulicach nie byli niczym interesującym. Ale miałem wrażenie, że oczy wszystkich zwrócone były w moim kierunku. Widziałem, albo raczej zdawało mi się, że widzę, spojrzenia przepełnione nienawiścią i niemym oskarżeniem. Wszystko było niewyraźne, jakby za mgłą. Szum nieznośnie drażnił bolącą głowę. Tłum zamienił się w bezkształtną masę i tylko oczy pozostawały wyraźne. Te oczy które bez słów oskarżały mnie o całe zło tego świata.
Zasłoniłem dłońmi uszy, zacisnąłem powieki i ruszyłem biegiem w kierunku wąskiej dróżki. Pod zamkniętymi powiekami czułem pieczenie i zaraz ciepła kropla spłynęła po moim policzku. Nie mam pojęcia jakim cudem nie wpadłem na nikogo na zatłoczonej ulicy. Bałem się. Byłem przerażony jak nigdy w życiu. Serce łomotało boleśnie w piersi, zachłannie łapałem każdy oddech, który przez zanieczyszczone powietrze miał gorzki smak. Smak porażki, przegranej. Smak śmierci. Bałem się śmierci? Dlaczego? Przecież mi się udało.
Żałosna twarz odbita w gładkiej tafli lustra. Moja twarz.
Przyspieszyłem jeszcze mocniej zaciskając powieki. Chciałem uciec, zniknąć, umrzeć.
Bałem się śmierci, czy niecierpliwie na nią czekałem?
Nie wiedziałem co się dzieje, moje policzki były całkiem mokre od deszczu łez. Zniknąć, żeby to się skończyło. Nieokiełznany strach. Strach przed wszystkim. Przerażające spojrzenia ludzi.
Chciałem tylko zniknąć, czy to tak wiele?
W końcu o coś uderzyłem. Coś miękkiego. Po chwili zdałem sobie sprawę, że uderzyłem o kogoś. Poleciałem w tył w ostatnim momencie otwierając oczy i wyciągając ręce by zamortyzować upadek. Przez chwilę siedziałem tak z walącym sercem i patrzyłem na osobę, na którą wpadłem. Duże czarne oczy przyglądały mi się ciekawie. Nie było w nich nienawiści. Poczułem, że kocham te oczy właśnie za ten brak niemego oskarżenia i wyrzutów. Była w nich tylko troska. I spokój. Spokój pomieszany z niepokojem. Jak tak odmienne uczucia udało mi się dostrzec w tym spojrzeniu? Nie wiem. Może przez ten dziwny stan w którym się znalazłem.
Nad oczami brązowe, rozczochrane włosy zasłaniały czoło, a na policzkach można było dostrzec lekki, młodzieńczy zarost. Chłopak był dość dobrze zbudowany. Na pewno lepiej ode mnie, ale trudno być bardziej mizernym niż ja.
Znałem go. Bardzo dobrze. Wlazł z butami w moje życie nie pytając o pozwolenie.
- Olivier.- usłyszałem chłopięcy głos. - Co ty tu robisz? I co ci się do cholery stało? Płaczesz?
Klęknął i zbliżył się odrobinę. Ja odruchowo odsunąłem się o tę samą odległość. Wciąż mi się przyglądał. Tym razem w jego oczach dostrzegłem przerażenie, ale wciąż nie było nienawiści. Zastanawiałem się jak muszę teraz wyglądać. Prawdopodobnie miałem źrenice rozszerzone do granic możliwości nie tylko przez półmrok panujący dookoła ale także przez pulsującą w moich żyłach adrenalinę. Moja twarz była mokra od łez. Ciągle czułem na brodzie zbierające się krople, które po chwili niepewności skapywały na mokry asfalt. Wciąż miałem przyśpieszony oddech a powietrze łapałem lekko otwartymi ustami.
-Hej... - powiedział delikatnie znów próbując się do mnie zbliżyć. Wyglądał jakby stał przed dzikim zwierzęciem, które w każdej chwili mogło uciec. - Uspokój się. Nic ci nie grozi. Po prostu się nie ruszaj.
Nie ruszyłem się. Nagle opuściły mnie wszystkie siły i nie mogłem zrozumieć jak w tym słabym ciele moje serce bije tak energicznie. Desmont wciąż się zbliżał. Centymetr po centymetrze. Powoli i ostrożnie. Gdy był już wystarczająco blisko położył dłoń na moim ramieniu i lekko wbił palce w kurtkę, prawdopodobnie po to, żebym nie uciekł. Nie drgnąłem. Patrzyłem na niego moim błędnym wzrokiem ale nie potrafiłem się skupić na żadnym szczególe. Moje oczy błądziły po jego sylwetce jakby czegoś szukając. Nie mam pojęcia czego. Znów był odrobinę bliżej i jego druga ręka również wylądowała na moim ramieniu.
Co się ze mną działo? Dlaczego nie potrafiłem się opanować? Przecież zawsze uchodziłem za oazę spokoju. Więc, co było nie tak?
Poczułem, że obejmuje mnie rękami i delikatnie ściska. Nie drgnąłem, nie potrafiłem się poruszyć.
- Nie bój się. -szepnął mi do ucha. - Już wszystko dobrze. Jestem tu, okej? Nie masz się czego bać. - powtarzał jak jakąś modlitwę. Łzy przestały płynąć. Świat przestał wirować a ból głowy minął. W uszach już mi nie szumiało. Pozostało tylko to dziwne otępienie. Lekko napiąłem mięśnie a on widocznie to wyczuł bo odsunął się lekko nie puszczając moich ramion. Patrzył mi prosto w oczy swoim zdeterminowanym spojrzeniem. Znów się zbliżał. Tym razem drgnąłem ale nie odsunąłem się. Czekałem. Czułem na mokrych policzkach jego ciepły oddech, zaraz potem jego ciepło.
Lekko, delikatnie mnie pocałował. Zupełnie jakby bał się, że zniszczy coś wyjątkowo kruchego. Odsunął się na pewną odległość i znów patrzył mi prosto w oczy. Był wystarczająco blisko, żebym czuł jego ciepło i na tyle daleko, że powstała między nami chłodna pustka. Powoli podniosłem ręce i objąłem go. Wbiłem palce mocno w jego płaszcz i ostatnimi siłami przyciągnąłem do siebie. Nigdy nikogo nie przytulałem. Nikogo oprócz Maxa. Znów zacząłem płakać jednak tym razem nie bałem się. To uczucie, to było coś zupełnie innego.
- Proszę.- szeptałem.- Proszę cię, zostań ze mną. Boję się. Boję się, że to się powtórzy.
Mamrotałem trochę bez sensu. Dziwne myśli rodziły się w mojej głowie a usta niezdarnie próbowały ubrać je w słowa. Siedzieliśmy tak przez kilka minut. Ja przytulałem go, a on mnie. Czułem ciepło, czułem bliskość ale najważniejsze było to, że nie czułem strachu.
- Co ty tu robisz?- zapytałem go gdy uspokoiłem się na tyle, by mówić z sensem.
- Szukałem cię.- odpowiedział. - Ostatnio jak zniknąłeś znalazłem cię nieprzytomnego na ulicy. Zapowiada się zimna noc, martwiłem się.
- Dziękuję.- uśmiechnąłem się i mocniej go ścisnąłem. - Zamieszkaj ze mną, gdy już wyjdziemy z bidula.
Po mojej propozycji przez chwilę panowała głucha cisza. Niema prośba zwisła między nami. W końcu zareagował.
- Hej!. -odsunął się gwałtownie. - Skąd ty chcesz wziąć pieniądze na jakieś lokum? Poza tym, nie wiem, czy to nie jest zbyt.. odważna decyzja.
- Kasę mam, nie musisz się martwić. -spuściłem wzrok. - To co masz zamiar ze sobą zrobić gdy już skończysz 18 lat?
- Nie wiem. -przyznał szczerze.
- To zamieszkajmy razem.
- Słuchaj. Wracajmy do bidula. Musisz odpocząć, opowiesz mi co się stało, przemyślisz sprawę.
- Dobrze.- zgodziłem się, chociaż wiedziałem, że zdania nie zmienię. Wiedziałem też, że Desmont się zgodzi. Pomógł mi wstać. Oparłem się o niego i ruszyliśmy do tego obskurnego sierocińca, który na chwilę obecną był dla nas domem.
KONIEC I CZĘŚCI
_______________________________________________
No i się udało :D
Napisałam. Mam wrażenie, że rozdział nie jest jakiś wyjątkowo dobry i trochę nijaki jak na zakończenie ale nic lepszego nie udało mi się naskrobać :/
I nie, to nie koniec. Będę kontynuowała to opowiadanie, no chyba że uważacie, że jest słabe i nie ma sensu dalej tego ciągnąć.
Jak zwykle liczę na komentarze. Dajcie też znać o czym chcielibyście czytać.
Pozdrawiam
Koneko :*
Moje ręce przestały drżeć, oddech się uspokoił, serce już nie wyrywało się z piersi. Wszystko wróciło do normy. Poza jednym- moją świadomością, która utkwiła gdzieś pomiędzy zdrowym rozsądkiem a panicznym strachem. Wpatrywałem się pustym, obojętnym wzrokiem w moje odbicie. Jasne włosy były potargane i poplamione szkarłatnym płynem, podobnie jak twarz. Jedna kropla krwi spłynęła po moim policzku niczym łza a gdy dotarła do podbródka na chwilę się zatrzymała tylko po to by kontynuować swoją podróż, tym razem wolnym lotem. Jak kropla deszczu uderzyła o podłogę, nie wydając żadnego dźwięku. Panowała nieznośna cisza a w samym jej środku ja.
"Morderca, morderca, morderca, morderca, morderca, morderca..." krzyczał mój umysł.
-Rusz się, no rusz!- krzyczały usta. Ciało nie słuchało ani umysłu ani głosu. Wciąż się nie poruszyłem.
Nie pamiętam ile tam siedziałem, miałem wrażenie, że mijają godziny, lata, dekady. Tymczasem wszystko wydarzyło się prawdopodobnie w ciągu pięciu minut.
Usłyszałem kroki i to wyrwało mnie z dziwnego stanu, w którym się znalazłem. Zmarszczyłem brwi odrywając wzrok od własnego odbicia. Ktoś się zbliżał. Schowałem się za drzwiami gotowy zaatakować każdego, kto spróbuje wejść do pomieszczenia. Jednak odgłos kroków zaczął cichnąć, a osoba która przechodziła tuż obok łazienki oddalała się. Zorientowałem się, że wstrzymuję oddech, więc wypuściłem powietrze z płuc. W duchu dziękowałem temu, kto wpadł na pomysł spaceru w okolicach pomieszczenia, w którym się znajdowałem. Nie chciałem wiedzieć, co by się stało, gdybym został w tym stanie dłużej. A jeśli ktoś znalazłby mnie obok ciała ochroniarza? Zaczynało być niebezpiecznie i kończył mi się czas.
Przełknąłem ślinę i ostrożnie spojrzałem w lustro. Byłem jeszcze bledszy niż zazwyczaj, miałem czerwone oczy, tak jakbym zaraz miał się rozpłakać, ale były całkiem suche, wręcz boleśnie. Podszedłem do umywalki, zmyłem zasychającą krew z twarzy, przetarłem oczy, przepłukałem spierzchnięte usta. Zmierzyłem ciało leżące obok wzrokiem i zdecydowałem, że muszę coś z nim zrobić. Chwyciłem za nogi i zaciągnąłem nieboszczyka do jednej z kabin. Puściłem wodę zatykając wszystkie ujścia i w ten sposób już po chwili na podłogę zaczęła skapywać bezbarwna ciesz. Gdy kałuża zaczęła się powiększać i w końcu dotarła do krwistej plamy zabarwiła się na różowo. W podłodze było kilka dyskretnie ulokowanych otworów, odprowadzających wodę. Omijając bardziej zalane obszary podszedłem do drzwi i chwile nasłuchiwałem. Doliczyłem do trzydziestu i wciąż nic nie słyszałem. Wiedziałem, że naprzeciwko drzwi jest zamontowana kamera, dlatego wyszedłem z łazienki wycierając dłonie o koszulkę, jakby nic się nie stało. I ruszyłem w kierunku schodów pożarowych. nie rozglądałem się zbytnio, żeby nie zwracać na siebie uwagi. Moim celem była teraz piwnica.
W mojej głowie wciąż słyszałem cichy głosik "morderca, morderca, morderca..." Ale nie czułem nic. Żadnego strachu, podniecenia, obawy, nie miałem nawet wyrzutów sumienia. Głos w mojej głowie nie oskarżał, tylko stwierdzał fakt. A fakt, że byłem mordercą stał się tak oczywisty jak to, że byłem człowiekiem, jak to, że miałem na imię Olivier, jak to, że jestem mężczyzną, jak to, że żyję i oddycham. Głos nie oskarżał, głos informował o tym, że śmierć stała się częścią mnie. Zniknęły uczucia, pozostała pustka.
***
Bez problemów doszedłem do schodów pożarowych. Szczerze mówiąc trochę zdziwiło mnie to, że nikogo po drodze nie spotkałem. Było pusto i strasznie cicho. Mimo, że starałem się zachowywać naturalnie jednocześnie wciąż pozostawałem czujny i nasłuchiwałem odgłosu kroków. Jednak panowała wręcz nieznośna cisza.
Wyszedłem na schody i znów przypomniałem sobie plan budynku. Na schodach nie było kamer. Ruszyłem biegiem i już po chwili znalazłem się w piwnicy. Było ciemno a brudne korytarze oświetlały tylko stare, nagie żarówki, z których większość migała niebezpiecznie, jakby zaraz miały zgasnąć. Szedłem przed siebie aż udało mi się znaleźć główny wyłącznik prądu. Poszło zdecydowanie zbyt łatwo. Rozejrzałem się jeszcze chcąc się upewnić, że jestem sam. Pociągnąłem wajchę i w ułamku sekundy zalała mnie nieprzenikniona ciemność. Chwilę stałem w miejscu czekając aż moje oczy przyzwyczają się do braku światła. Niewiele to dało, ponieważ w piwnicy jedynym oświetleniem były wiszące żarówki. Wyciągnąłem przed siebie dłonie i ruszyłem powoli z powrotem na górę. Teraz musiałem znaleźć pomieszczenie monitoringu. Przecież dość sporo kamer zdążyło mnie uchwycić. Żeby pozostać bezkarnym musiałem usunąć wszystkie nagrania.
Wyszedłem na schody, gdzie było odrobinę jaśniej ponieważ przez okna wpadało srebrzyste światło księżyca. Wciąż analizowałem w głowie wszystkie możliwości. Co zrobię z ludźmi, którzy staną mi na drodze? Najlepszym rozwiązaniem było pozbycie się wszystkich, którzy właśnie znajdowali się w budynku, ale gdy tylko o tym pomyślałem robiło mi się niedobrze, a przed oczami miałem odbicie mojej zmarnowanej twarzy w lustrze. A jeśli nie zdołam zabić? Co się ze mną stało? Przecież bez większego problemu pozbawiłem życia tych ochroniarzy kilka dni temu. Co się do tego czasu we mnie zmieniło? Dlaczego tak bardzo się w tamtej chwili bałem?
Stałem przed drzwiami do pokoju monitoringu. Gwałtownie otworzyłem drzwi ściskając w dłoni nóż. Zaskoczony bylem tym że... nikogo nie było. Pomieszczenie było niewielkie i kompletnie puste. Rozejrzałem się nerwowo ale nie zobaczyłem żywej duszy. Wszedłem do środka, zamknąłem drzwi i przez chwilę nasłuchiwałem. Wciąż nic. Zbliżyłem się do sprzętu i nie miałem pojęcia co dalej zrobić. Jak miałem usunąć nagrania, skoro przed chwilą wyłączyłem prąd i teraz nic nie działało? Geniusz. Nie mając żadnej koncepcji wyciągnąłem pistolet i na oślep strzelałem w miejsca na pulpicie, które wydawały mi się podejrzane. Gdy skończyły się naboje otarłem ręką kropelki potu z czoła. Co ja robiłem? Przecież tak właśnie wygląda panika! Nie miałem pojęcia co dalej. Wrócić do gabinetu Frunda czy lepiej upewnić się jakoś, czy zniszczyłem te nagrania. Tylko jak to sprawdzić? Cofnąłem się i oparłem plecami o drewniane drzwi. "Uspokój się i myśl! Zastanów się chwilę!" Po raz kolejny rozejrzałem się po pokoju.
Co się stanie, jeśli nie zniszczyłem nagrań i ktoś je znajdzie. Tylko kto? W Jigoku policja nie działała najlepiej. Czy ktoś w ogóle przeprowadzi śledztwo? Będzie im się chciało bawić w szukanie dowodów, motywu i w końcu sprawcy? Raczej nie. W piekle jeśli ktoś chciał sprawiedliwości sam musiał się o nią postarać.
Już wiedziałem co robić. Wyszedłem z powrotem na korytarz i po omacku udałem się w kierunku gabinetu Frunda. Nadchodził czas decydującego starcia.
***
Siedział przy biurku, na którym stało kilka zapalonych świec. Przyglądał mi się z wyrazem kpiny i zrozumienia w oczach. Oparł łokcie na drewnianym blacie, splótł palce dłoni i oparł na nich głowę. W tym momencie wyglądał jak prawdziwy czarny charakter z książek lub filmów. I ten jego wzrok. Od początku wiedział co zamierzam, tego byłem pewien. Patrzył na mnie jak na bachora próbującego dać sobie radę w roli dorosłego. Przez chwilę miałem nawet wrażenie, że się uśmiechał. Zmarszczyłem brwi. Coś było nie tak. Wyciągnąłem nóż i powoli, bez słowa ruszyłem w jego kierunku.
- Jesteś dokładnie taki jak on.- Jego niski ton głosu przerwał głuchą ciszę. Zatrzymałem się. O czym on mówił? Wyciągnął z kieszeni jakąś kartkę i położył na biurku niezapisaną stroną do góry. - Możesz wybrać. Albo dowiesz się czegoś o sobie, albo po prostu mnie zabijesz.
- Mogę dowiedzieć się czegoś o sobie, a potem cię zabić.- odparłem bez zastanowienia i zaraz tego pożałowałem. Nie mogłem dać się wciągnąć w jego grę! Postanowiłem po prostu poderżnąć mu gardło.
- Puki mnie nie zabijesz, nie pokażę ci tego zdjęcia.- wskazał palcem na papier. - Ale jeśli mnie zabijesz nie dowiesz się kim jest osoba na zdjęciu. Masz też trzecią opcję. Poczekasz w miejscu przez pół godziny, bo tyle czasu zostało do spotkania, które ma się tu odbyć. Po pół godzinie pojawi się tu wiele niezbyt przyjemnych osobistości. Zostaniesz ukarany za próbę pozbawienia mnie życia, ale pokażę ci zdjęcie i wszystko wytłumaczę. Wybieraj.
- Zamknij się.- syknąłem i znów zbliżyłem się do niego. Nawet nie drgnął. Nie bał się śmierci? Może po prostu był na nią gotowy? Może spodziewał się jej od dłuższego czasu?
- Rozumiem, że jakieś zlecenie, bo pewnie pracujesz dla kogoś, jest ważniejsze niż twoja przeszłość? Myślę, że...
- Gówno mnie obchodzi co myślisz!
Skoczyłem na przód. Nie zauważyłem, że trzymał w ręce krótki, rozkładany nożyk. Wstał energicznie od razu przyjmując obronną postawę.
- Czyli wybrałeś.- uśmiechnął się do mnie obrzydliwie.
Zacisnąłem szczęki i już chciałem zaatakować ale spóźniłem się o ułamek sekundy. Był pierwszy. Ruszył na mnie nie próbując się bawić, od razu skierował nożyk w kierunku szyi. Zrobiłem szybki skłon, półobrót i kopnąłem go w tył kolan. Zgiął się i upadł na ziemię, ale szybko odzyskał kontrolę nad sytuacją. Mimo swojej nadwagi ruszał się zadziwiająco szybko. Chwycił mnie za rękę, którą próbowałem go zranić, obrócił się i boleśnie ją wykręcił. Syknąłem i upuściłem nóż, ale zanim zdążył mnie zranić gwałtownie się uniosłem uderzając głową jego szczękę. Krzyknął i mnie pościł. Chwyciłem leżącą na podłodze broń za ostrze i bez zastanowienia rzuciłem w jego stronę. Trafiłem w ramię i zanim zdążył skrzywić się z bólu już byłem przy nim. Wyszarpnąłem nóż z jego ciała. Zamachnął się si ciął moje ramie, ale zdążyłem odskoczyć, więc rana nie była zbyt głęboka, ale bolała. Zmarszczyłem brwi, chwyciłem pewnie ostrze i zdecydowany zakończyć całą zabawę ruszyłem w jego kierunku. Znów zamachnął scyzorykiem ale lewą ręką uderzyłem jego przedramię zmieniając tor lotu ostrza. Jednocześnie płynnym ruchem przeciągnąłem moim nożem po jego krtani a gdy zaczął się dusić ciałem jeszcze raz tym razem rozrywając tętnicę. Upadł na kolana dławiąc się własną krwią. Nie dał rady już nic powiedzieć. Zdążył tylko uśmiechnąć się kpiąco, jakby mówił "no dzieciaku, miałeś cholerne szczęście" . Po chwili już nie oddychał.
Stałem przez pół minuty i wpatrywałem w leżące zwłoki. Udało mi się. Zabiłem jednego z najbardziej wpływowych ludzi w Jigoku i wbrew pozorom wcale nie było to takie trudne. Uśmiechnąłem się na myśl o nagrodzie. Już miałem wychodzić, kiedy o czymś sobie przypomniałem.
Na blacie biurka leżała biała kartka. Chwilę kłóciłem się sam ze sobą w myślach. Wziąć ją i zobaczyć kto jest na zdjęciu czy odejść w niewiedzy? Ciekawość zwyciężyła. Wolnym krokiem zbliżyłem się do mebla i drżącą dłonią chwyciłem zdjęcie. To co zobaczyłem zaskoczyło mnie. Na zdjęciu znajdował się mężczyzna w wieku około 40 lat. Miał dziwnie przystrzyżone, blond włosy i duże niebieskie oczy. Jego twarz zdobił delikatny, zadbany zarost, jednak było w nim coś delikatnego. Stał na jakimś podeście i wygłaszał przemówienie. Musiał być kimś ważnym. Ludzie dookoła niego byli ubrani w garnitury lub piękne suknie. Zdjęcie zdecydowanie było zrobione w Edenie.
Prawdopodobnie wyrzuciłbym je gdyby nie to, że coś w tym mężczyźnie wydawało mi się znajomego a poza tym niepokoiły mnie słowa Frunda: "Albo dowiesz się czegoś o sobie, albo po prostu mnie zabijesz." Przez krótką chwilę nawet żałowałem, że nie wybrałem tej pierwszej opcji. Przecież nie byłem nawet pewien kiedy są moje urodziny. Moja przeszłość, moje pochodzenie. Dlaczego tak bardzo się wyróżniałem? Czemu nie wyglądałem jak inni mieszkańcy Jigoku? Czy to możliwe, że ten człowiek...
Upadłem na kolana. Powróciło dziwne uczucie. Jednocześnie obce ale tak jakby znajome. Uczucie nieogarniętego strachu. Wszystko zaczęło jakby wirować mimo, że stało w miejscu. Nogi miałem jak z waty ale udało mi się wstać i ruszyć w kierunku wyjścia. To uczucie z łazienki powróciło. Było czymś jakby napadem paniki. Trzęsłem się. Na przemian było mi gorąco i zimno. Czułem jak po moim czole spływają krople potu. Teraz miałem tylko jeden cel: wydostać się z budynku.
***
Wyszedłem na ulicę i zaczerpnąłem powietrza. Do moich płuc dostał się nieprzyjemny, gorzki smog i dym wydobywający się z kominów obskurnych domów. Zachwiałem się na nogach i wsparłem o brudną ścianę budynku. Stałem tak przez chwilę próbując uspokoić oddech. Gdy zrozumiałem, że nie uda mi się tak łatwo powrócić do normalnego stanu chwiejnym krokiem ruszyłem przed siebie. Nie chciałem przyciągać uwagi przechodniów, ale gdy znalazłem się na głównej ulicy nie mogłem uniknąć wlepionych we mnie ciekawskich spojrzeń. Może nie byłem pobrudzony krwią ale ledwo stałem na nogach, zataczałem się i potykałem jakbym był porządnie pijany. Nie... ludzie mi się nie przyglądali. Przecież takie widoki w Jigoku należały do normy. Pijani ludzie plątający się bez celu po ulicach nie byli niczym interesującym. Ale miałem wrażenie, że oczy wszystkich zwrócone były w moim kierunku. Widziałem, albo raczej zdawało mi się, że widzę, spojrzenia przepełnione nienawiścią i niemym oskarżeniem. Wszystko było niewyraźne, jakby za mgłą. Szum nieznośnie drażnił bolącą głowę. Tłum zamienił się w bezkształtną masę i tylko oczy pozostawały wyraźne. Te oczy które bez słów oskarżały mnie o całe zło tego świata.
Zasłoniłem dłońmi uszy, zacisnąłem powieki i ruszyłem biegiem w kierunku wąskiej dróżki. Pod zamkniętymi powiekami czułem pieczenie i zaraz ciepła kropla spłynęła po moim policzku. Nie mam pojęcia jakim cudem nie wpadłem na nikogo na zatłoczonej ulicy. Bałem się. Byłem przerażony jak nigdy w życiu. Serce łomotało boleśnie w piersi, zachłannie łapałem każdy oddech, który przez zanieczyszczone powietrze miał gorzki smak. Smak porażki, przegranej. Smak śmierci. Bałem się śmierci? Dlaczego? Przecież mi się udało.
Żałosna twarz odbita w gładkiej tafli lustra. Moja twarz.
Przyspieszyłem jeszcze mocniej zaciskając powieki. Chciałem uciec, zniknąć, umrzeć.
Bałem się śmierci, czy niecierpliwie na nią czekałem?
Nie wiedziałem co się dzieje, moje policzki były całkiem mokre od deszczu łez. Zniknąć, żeby to się skończyło. Nieokiełznany strach. Strach przed wszystkim. Przerażające spojrzenia ludzi.
Chciałem tylko zniknąć, czy to tak wiele?
W końcu o coś uderzyłem. Coś miękkiego. Po chwili zdałem sobie sprawę, że uderzyłem o kogoś. Poleciałem w tył w ostatnim momencie otwierając oczy i wyciągając ręce by zamortyzować upadek. Przez chwilę siedziałem tak z walącym sercem i patrzyłem na osobę, na którą wpadłem. Duże czarne oczy przyglądały mi się ciekawie. Nie było w nich nienawiści. Poczułem, że kocham te oczy właśnie za ten brak niemego oskarżenia i wyrzutów. Była w nich tylko troska. I spokój. Spokój pomieszany z niepokojem. Jak tak odmienne uczucia udało mi się dostrzec w tym spojrzeniu? Nie wiem. Może przez ten dziwny stan w którym się znalazłem.
Nad oczami brązowe, rozczochrane włosy zasłaniały czoło, a na policzkach można było dostrzec lekki, młodzieńczy zarost. Chłopak był dość dobrze zbudowany. Na pewno lepiej ode mnie, ale trudno być bardziej mizernym niż ja.
Znałem go. Bardzo dobrze. Wlazł z butami w moje życie nie pytając o pozwolenie.
- Olivier.- usłyszałem chłopięcy głos. - Co ty tu robisz? I co ci się do cholery stało? Płaczesz?
Klęknął i zbliżył się odrobinę. Ja odruchowo odsunąłem się o tę samą odległość. Wciąż mi się przyglądał. Tym razem w jego oczach dostrzegłem przerażenie, ale wciąż nie było nienawiści. Zastanawiałem się jak muszę teraz wyglądać. Prawdopodobnie miałem źrenice rozszerzone do granic możliwości nie tylko przez półmrok panujący dookoła ale także przez pulsującą w moich żyłach adrenalinę. Moja twarz była mokra od łez. Ciągle czułem na brodzie zbierające się krople, które po chwili niepewności skapywały na mokry asfalt. Wciąż miałem przyśpieszony oddech a powietrze łapałem lekko otwartymi ustami.
-Hej... - powiedział delikatnie znów próbując się do mnie zbliżyć. Wyglądał jakby stał przed dzikim zwierzęciem, które w każdej chwili mogło uciec. - Uspokój się. Nic ci nie grozi. Po prostu się nie ruszaj.
Nie ruszyłem się. Nagle opuściły mnie wszystkie siły i nie mogłem zrozumieć jak w tym słabym ciele moje serce bije tak energicznie. Desmont wciąż się zbliżał. Centymetr po centymetrze. Powoli i ostrożnie. Gdy był już wystarczająco blisko położył dłoń na moim ramieniu i lekko wbił palce w kurtkę, prawdopodobnie po to, żebym nie uciekł. Nie drgnąłem. Patrzyłem na niego moim błędnym wzrokiem ale nie potrafiłem się skupić na żadnym szczególe. Moje oczy błądziły po jego sylwetce jakby czegoś szukając. Nie mam pojęcia czego. Znów był odrobinę bliżej i jego druga ręka również wylądowała na moim ramieniu.
Co się ze mną działo? Dlaczego nie potrafiłem się opanować? Przecież zawsze uchodziłem za oazę spokoju. Więc, co było nie tak?
Poczułem, że obejmuje mnie rękami i delikatnie ściska. Nie drgnąłem, nie potrafiłem się poruszyć.
- Nie bój się. -szepnął mi do ucha. - Już wszystko dobrze. Jestem tu, okej? Nie masz się czego bać. - powtarzał jak jakąś modlitwę. Łzy przestały płynąć. Świat przestał wirować a ból głowy minął. W uszach już mi nie szumiało. Pozostało tylko to dziwne otępienie. Lekko napiąłem mięśnie a on widocznie to wyczuł bo odsunął się lekko nie puszczając moich ramion. Patrzył mi prosto w oczy swoim zdeterminowanym spojrzeniem. Znów się zbliżał. Tym razem drgnąłem ale nie odsunąłem się. Czekałem. Czułem na mokrych policzkach jego ciepły oddech, zaraz potem jego ciepło.
Lekko, delikatnie mnie pocałował. Zupełnie jakby bał się, że zniszczy coś wyjątkowo kruchego. Odsunął się na pewną odległość i znów patrzył mi prosto w oczy. Był wystarczająco blisko, żebym czuł jego ciepło i na tyle daleko, że powstała między nami chłodna pustka. Powoli podniosłem ręce i objąłem go. Wbiłem palce mocno w jego płaszcz i ostatnimi siłami przyciągnąłem do siebie. Nigdy nikogo nie przytulałem. Nikogo oprócz Maxa. Znów zacząłem płakać jednak tym razem nie bałem się. To uczucie, to było coś zupełnie innego.
- Proszę.- szeptałem.- Proszę cię, zostań ze mną. Boję się. Boję się, że to się powtórzy.
Mamrotałem trochę bez sensu. Dziwne myśli rodziły się w mojej głowie a usta niezdarnie próbowały ubrać je w słowa. Siedzieliśmy tak przez kilka minut. Ja przytulałem go, a on mnie. Czułem ciepło, czułem bliskość ale najważniejsze było to, że nie czułem strachu.
- Co ty tu robisz?- zapytałem go gdy uspokoiłem się na tyle, by mówić z sensem.
- Szukałem cię.- odpowiedział. - Ostatnio jak zniknąłeś znalazłem cię nieprzytomnego na ulicy. Zapowiada się zimna noc, martwiłem się.
- Dziękuję.- uśmiechnąłem się i mocniej go ścisnąłem. - Zamieszkaj ze mną, gdy już wyjdziemy z bidula.
Po mojej propozycji przez chwilę panowała głucha cisza. Niema prośba zwisła między nami. W końcu zareagował.
- Hej!. -odsunął się gwałtownie. - Skąd ty chcesz wziąć pieniądze na jakieś lokum? Poza tym, nie wiem, czy to nie jest zbyt.. odważna decyzja.
- Kasę mam, nie musisz się martwić. -spuściłem wzrok. - To co masz zamiar ze sobą zrobić gdy już skończysz 18 lat?
- Nie wiem. -przyznał szczerze.
- To zamieszkajmy razem.
- Słuchaj. Wracajmy do bidula. Musisz odpocząć, opowiesz mi co się stało, przemyślisz sprawę.
- Dobrze.- zgodziłem się, chociaż wiedziałem, że zdania nie zmienię. Wiedziałem też, że Desmont się zgodzi. Pomógł mi wstać. Oparłem się o niego i ruszyliśmy do tego obskurnego sierocińca, który na chwilę obecną był dla nas domem.
KONIEC I CZĘŚCI
_______________________________________________
No i się udało :D
Napisałam. Mam wrażenie, że rozdział nie jest jakiś wyjątkowo dobry i trochę nijaki jak na zakończenie ale nic lepszego nie udało mi się naskrobać :/
I nie, to nie koniec. Będę kontynuowała to opowiadanie, no chyba że uważacie, że jest słabe i nie ma sensu dalej tego ciągnąć.
Jak zwykle liczę na komentarze. Dajcie też znać o czym chcielibyście czytać.
Pozdrawiam
Koneko :*
środa, 2 grudnia 2015
Krótka historia małego kaprala (snk)
Bardzo wymowny tytuł xD Opowiadanie jest tak właściwie kontynuacją spin-offa "Choice with no regrets" w którym przedstawiona jest historia kaprala. Tak więc jeśli nie czytałeś to wynocha i wróć jak przeczytasz bo pełno spoilerów. Nie mam zamiaru pisać dalszych części, no chyba że będziecie chcieli to postaram się coś naskrobać. Jeśli coś przeskrobałam z charakterem Levi'a to dajcie znać, bo kapral musi być kapralem!
Nie ma paringów... Ciężko jest znaleźć opowiadanie o Levi'u bez łączenia go z Erenem, Hanji albo, o zgrozo, z Petrą lub Mikasą.. ._. Jego charakter ni jak mi nie pasuje do wątków romantycznych. No skoro nie mogłam znaleźć takiego opowiadania to sama sobie napisałam, a co! :D
______________________________________
Krew zmieszana z deszczem, krzyk rozpaczy, ryk umierających tytanów.
Levi siedział na sporej skrzyni w ruinach niedużego zamku. Było to dokładnie to samo miejsce w którym zatrzymali się jadąc na wyprawę za mury. Jego pierwszą wyprawę za mury. Ostatnią wyprawę Isabelle i Farlana. Jeszcze kilkanaście godzin temu siedział w tym miejscu, na tych samych skrzyniach a obok niego radośnie uśmiechała się Magnolia a Farlan w milczeniu obserwował innych zwiadowców. Ciężko było uwierzyć, że minął dopiero jeden dzień. Niesamowicie długi, ciężki, bolesny dzień.
Jedną nogę miał opuszczoną a drugą stopę opierał na skrzyni. Na kolanie wsparł łokieć a na dłoni ułożył głowę. Jego postawa mogla wyrażać co najwyżej... znudzenie. Jadł niespiesznie kawałek chleba patrząc pustym wzrokiem na zimne ściany budynku.
Był sam. Nie było już Isabelle, nie było Farlana. Tylko dlaczego nie potrafił uronić ani jednej łzy? Przecież byli jedynymi ludźmi w jego życiu, których mógłby nazwać przyjaciółmi. Wszyscy trzej wychowali się w tych pieprzonych slumsach, tam się też poznali, chociaż Levi wiedział doskonale, że ciężko z nim wytrzymać to jednak oni wciąż przy nim trwali. Było im ciężko, ale życie w podziemiu nie mogło być proste. Codziennie walczyli o jedzenie, o pieniądze, o przetrwanie. Marzyli by w końcu wydostać się z tej zatęchłej dziury. Mięli dość slumsów. Dość śmierci, dość biedy. Zazdrościli ludziom, którzy urodzili się "na górze" ponieważ tamci mięli wszystko: pieniądze, rodziny, względne bezpieczeństwo i przede wszystkim słońce i świeże powietrze!
Podziemny dystrykt był pierwszym pomysłem na jaki wpadła ludzkość po pojawieniu się tytanów. Wykorzystano sieć jaskiń aby wybudować tam miasto- miejsce gdzie ludzie mogliby bezpiecznie żyć nie martwiąc się o tytanów na powierzchni. Ale nie przewidzieli problemu, z którym dane było im się mierzyć- brak światła słonecznego. Bez światła nie było mowy o uprawie jakichkolwiek roślin, bez roślin nie dało się hodować zwierząt. Zaczął panować głód i ludzie masowo chorowali na wszelkiego rodzaju choroby kości. W końcu zdali sobie sprawę z tego, że życie pod ziemią jest niemożliwe więc wybudowali trzy potężne mury: Maria, Rose i Shina. Wszyscy chcieli wydostać się na powierzchnie ale nie wszystkim się to udało. Wielu zostało pod ziemią.
Społeczeństwo się rozwijało, a wraz z tym rozwojem pojawiło się nowe zagrożenie: ludzie. Wojsko walczyło z przestępczością, ale jak wiadomo nikt nie chciał być złapany, a za zabójstwo groziła jedna kara: kara śmierci. Przestępcy, często nie mając wyboru, uciekali pod ziemię. Coraz więcej brudu gromadziło się w dystrykcie. Po jakimś czacie zamknięto schody, na powierzchni wprowadzono obywatelstwo i ten kto zszedł na dół z własnej woli mógł wrócić, ale jeśli ktoś urodził się w slumsach nie miał możliwości żyć na górze.
Levi wielokrotnie wydział śmierć swoich "towarzyszy". Ludzi z którymi łączyły go pewnego rodzaju może nie więzi ale coś na kształt wzajemnych korzyści. Często sam zabijał walcząc o przetrwanie w tym niebezpiecznym miejscu. Spotkał Farlana, któremu początkowo nie ufał. Później pojawiła się wiecznie uśmiechnięta Isabelle. Połączyło ich wspólne marzenie- musieli wydostać się z tego piekła. I udało im się! Ba! z podziemia trafili od razu za mury. Zasmakowali prawdziwej wolności i Levi chcąc nie chcąc musiał przyznać, że tę wolność pokochał. Gdy tylko znalazł się po drugiej stronie bramy, gdy przed nim nie było już żadnej granicy. To uczucie, gdy siedział na koniu, gdy wiedział, że zwierze może go zabrać gdziekolwiek sobie zażyczy. Czół na skórze blask słońca, włosy rozwiewał wiatr a niebo spotykało się z ziemią daleko przed nim- na linii horyzontu. Był wolny. Byli wolni. Ale ta wolność nie trwała długo.
Na jego oczach dwie najważniejsze w jego życiu osoby pokryły się czerwoną cieczą w rękach ogromnych potworów. Krew. Pamiętał morze krwi i znikające postacie naiwnej Isabelle i inteligentnego Farlana. Pamiętał, jak zatrzymał się przy głowie przyjaciółki i delikatnym gestem zamknął otwarte oczy. Wtedy też nie płakał. Pamiętał jak rzucił się na Erwina, chciał go zabić, musiał się zemścić bo to przez niego ta dwójka umarła. Przecież gdyby wiedział, że dokumenty były fałszywe, nie zostawiłby przyjaciół. Ta burza była szansą na zabicie Erwina i powodzenie ich misji. Otrzymaliby obywatelstwo, żyliby wolni w murach, nie musieliby martwić się o jedzenie, nie musieliby wciąż walczyć. Ruszył po swoją wolność ufając przyjaciołom, zostawiając ich w tyle. Gdy wrócił nie żyli. Zginęli na marne, bo pieprzone dokumenty okazały się być fałszywe.Mimo nienawiści, złości i żalu wciąż nie uronił ani jednej łzy.
Może po prostu nie potrafił płakać? Przecież był Ackermanem, jeśli choć odrobinę przypominał Kenny'iego, którego pamiętał, to bardzo prawdopodobne było to, że nie umiał płakać. W tej chwili chciał zalać się szczerymi łzami, chciał krzyczeć, lamentować, walić głową w ścianę. Ale tylko siedział i wpatrywał w kawałek czerstwego chleba w dłoni z pozornie obojętną i niewzruszoną postawą.. Został sam. Znowu.
- Udało Ci się przeżyć. - usłyszał czyjś głos przed sobą. Nie podniósł wzroku, nawet nie drgnął. Wiedział kto przed nim stoi. Hanji Zoe, która jeszcze wczoraj tak entuzjastycznie gawędziła z Isabelle a potem chwaliła jego umiejętności i błagała o wyjawienie kilku sztuczek, dzięki którym tak dobrze opanował sztukę posługiwania się trójwymiarowym manewrem. Ta podejrzanie przyjazna kobieta była chyba kapitanem któregoś składu, nie był pewien, nie obchodziło go to.
- Dlaczego nie ma tu Isabelle i Farlana?- zapytała cicho, chociaż pewnie znała odpowiedź. Usiadła na ziemi obok skrzyni na której znajdował się Levi, oparła plecami o chłodną ścianę starego zamku. Podciągnęła kolana pod brodę i spojrzała z dołu na nowego członka korpusu. - Nie żyją, prawda? Teraz ty cierpisz, prawda?
Z jej oczu popłynęły łzy. Mężczyzna w końcu na nią spojrzał mrużąc lekko oczy. Nie rozumiał dlaczego obca kobieta płacze. W pewnym sensie go to irytowało. Był zajęty własnymi myślami, analizował całą sprawę po raz enty a ona tak po prostu przylazła, stwierdziła, że jemu też jest smutno i zaczynała ryczeć? No czysty geniusz.
- I czego ryczysz? Przecież nawet ich nie znałaś.
- Przyniosłam Isablle ciastka. - Otarła niechlujnie twarz ręką i wyciągnęła nieduży woreczek.- Wczoraj jej smakowały, więc pomyślałam, że mogę dać jej resztę, na umilenie drogi powrotnej. - pociągnęła nosem i schowała głowę między kolanami i ramionami. Brunet przyjrzał jej się dokładniej. Miała brązowe włosy spięte w niechlujny kucyk, nie była pięknością ale brzydka też nie była. Po prostu przeciętna. Na twarzy miała okulary, które widocznie przeszkadzały jej w ocieraniu łez i wydzielin kapiących z nosa. Tak niechlujnie... jak to możliwe, że nie brzydziła się smarkać we własny rękaw? A jeśli potem poda komuś rękę? Levi zdecydował, że nigdy w życiu nie poda Hanji ręki. Nie chciał nawet wyobrażać sobie jak wygląda jej pokój w siedzibie korpusu albo nawet jej cywilne ciuchy. Była po prostu obleśna.
Ale z drugiej strony gdy tak przyglądał się łzą, które wylewała za jego towarzyszy, za ludzi, których nie znała stwierdził, że jest jej mimo wszystko wdzięczny. On znał Isabelle i Farlana dość długi czas, na pewno dłużej niż siedząca po jego prawej stronie brunetka. Mimo tego, że był z nimi zżyty, że czuł pewnego rodzaju łączącą ich więź to nie potrafił płakać. Chciał. Tak bardzo chciał, ale nie potrafił. Był zimnym skurwysynem, który nie umiał odpowiednio pożegnać przyjaciół.
- Dziękuję. - mruknął Levi wpatrzony w szarą ścianę przed nim. - zasługiwali na to, żeby ktoś ich opłakiwał. Ja nie uroniłem ani jednej łzy.
Mimo, że jego ton był zimny i mógł wydawać się obojętny, to Hanji poczuła dziwne ciepło. Spojrzała zaciekawiona na mężczyznę, który zdecydowanie był jedną wielką zagadką.
Przybył z podziemia - tyle wiedziała o jego przeszłości. Pojawił się niespodziewanie, przeszedł razem ze swoimi przyjaciółmi przyśpieszony trening przed pierwszą misją. Podobno gdy tylko chwycił miecze nie potrzebował już żadnych innych instrukcji. Ciął idealnie - nie za głęboko ani nie za płytko. Gdy atakował był tak szybki, że nie dało się dostrzec jego ruchów. Trzymał broń nieregulaminowo i można by się spodziewać że z takim powierzchownym przygotowaniem nie miał szans przeżyć pierwszej misji. Przecież ona sama szkoliła się najpierw trzy lata w korpusie szkoleniowym a gdy już dołączyła do zwiadowców na pierwszą misję za mury pojechała dopiero po kolejnych dwóch latach. Jednak on został wysłany na mur po niecałym miesiącu! Zdecydowanie cała ta trójka była bandą nie zwykle utalentowanych geniuszy. Jednak, został tylko on. Znała jego imię ale nikt nie wiedział jak ma na nazwisko. Rzadko się odzywał, zazwyczaj siedział w cieniu. Jego wzrok mógłby zabijać.
Przed wyprawą Hanji ani razu z nim nie rozmawiała. Słyszała plotki o grupie przestępców wcielonych do korpusu, ale jakoś nigdy nie nadarzyła się okazja. Poza tym Zoe interesowała się tylko tym, co było ciekawe, i tajemnicze. Kochała rozwiązywać zagadki a przed wyprawą nie widziała w Levim nic tajemniczego. Dopiero gdy zobaczyła go w akcji i gdy usłyszała plotki o tym, jak sam zabił czterech tytanów zauważyła jak wiele niewyjaśnionych pytań jest związanych z jego osobą. Gdzie nauczył się posługiwać trójwymiarowym manewrem? Jak Eriwn go znalazł? Gdzie uczył się walczyć? Jak poznał Isabelle i Farlanda? Jakim sposobem ta dwójka z nim wytrzymywała? Nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć charakter Bruneta. Wczoraj, gdy próbowała zacząć rozmowę bez ingerencji Farlana i Isabelle pewnie nie odezwałby się nawet słowem. Wszyscy, którym udało się przeżyć dzisiejszy dzień znali już jego mordercze spojrzenie. Nie wyglądał, jakby miał zamiar nawiązywać znajomości a do Erwina zwracał się baz jakiegokolwiek szacunku, ignorował to, że Smith był od niego straszy stopniem. Patrzył na wszystkich z góry, chociaż podobno był niski. Hanji nie mogła ocenić jego wzrostu puki nie stanie obok niego.
Mimo że to Levi tak tak ją interesował to jej łzy wcale nie były na pokaz. Szczerze cierpiała z powodu śmierci tej dwójki, ponieważ byli na prawdę dobrze zapowiadającymi się żołnierzami . A Isabelle była taka słodka i na prawdę przyjazna. Kobieta spojrzała na paczkę ciastek, którą wciąż trzymała w dłoni i jakby dopiero teraz dotarły do niej słowa Leviego. Podziękował jej. Zimnym, obojętnym, pozornie znudzonym tonem, ale podziękował. Zdała sobie sprawę, że wszyscy naokoło już traktowali go jak wywyższającego się gbura bez uczuć. Ale jego śmierć towarzyszy na prawdę zabolała i tylko jej pokazał swoje prawdziwe uczucia. W pewnym sensie zaufał jej i otworzył się przed nią.
Uśmiechnęła się i spojrzała na zamyślonego mężczyznę. Tyle pytań odnośnie jednej osoby siedzącej tuż obok niej i niechętnie przeżuwającej resztkę chleba. Hanji uwielbiała zagadki a jedna znajdowała się na skrzyni po jej lewej stronie. Zagadka, która zainteresowała Erwina. Teraz interesowała również ją.
***
- Z lewej strony biegnie odmieniec!- krzyczał któryś z żołnierzy. Levi kątem oka widział przerażenie na twarzach pozostałych zwiadowców. Irytowało go to. W porównaniu do niego oni wstąpili do korpusu z własnej woli. Poza tym jeśli już tak bardzo chcieli być w wojsku bez problemu mogli grzać dupy za Shiną w żandarmerii lub ewentualnie na murach w Oddziałach Stacjonarnych. Teraz się biedaczyska bali. No po prostu żal dupę ściska. Wymyślili sobie ratowanie ludzkości to niech ją teraz ratują a nie szczają w gacie.
Odmieniec wyjątkowo szybko się zbliżał ale jakoś nikomu nie uśmiechało się stanąć do walki. Zmierzali właśnie z powrotem w stronę murów. Ta wyprawa była jedną wielką porażką i z tego co Levi usłyszał od jednego z kaprali wynikało, że połowa żołnierzy wysłanych za mur wąchała już kwiatki od spodu. Trudno się dziwić, przez tę burzę nie było możliwości by misja się powiodła. A skoro nawet Isabelle i Fralan polegli... Może nie dorównywali mu siłą, ale na pewno nie byli słabi. Właśnie zdał sobie sprawę w jakie bagno się wpakował.
Przemierzali właśnie stosunkowo płaski teren. Zero drzew, żadnych budynków czy chociażby ruin. Trójwymiarowy manewr jednak nie był tak doskonały jak początkowo sądził, w tych warunkach walka z tytanem była praktycznie niemożliwa. Może on by sobie poradził, ale te żółtodzioby przerażone widokiem nadbiegającego odmieńca nie miałyby szans. Poza tym wszyscy rozglądali się naokoło mając nadzieję, że może towarzysz ruszy do ataku, dzięki czemu reszta nie będzie musiała ryzykować. Ale nikt nie atakował. Wszyscy popędzali konie wciąż w tym samym kierunku. "Jak bydło" pomyślał nowy członek korpusu. Już miał zawrócić konia i sam zająć się potworem, ale gdy tylko odwrócił się w stronę odmieńca zobaczył, że jednak ktoś odważył się zaatakować. Usłyszał dziki okrzyk i zobaczył burzę brązowych włosów. Ruszył za resztą oddziału nie spuszczając wzroku z walczącego żołnierza.
Kobieta (Levi założył że to musiała być kobieta po długich włosach spiętych w niedbały kucyk) sprawnie zaczepiała stalowe linki o ciało tytana okrążając go i jednocześnie dezorientując. Gdy potwór wyciągnął rękę chcąc ją zaatakować zmieniła tor lotu, uniosła ostrza i bezbłędnie cięła kark olbrzyma, który zatoczył się i zaraz upadł na ziemię. Szatynka chwile stała na monstrualnym cielsku i coś krzyczała machając mieczem w stronę przejeżdżającego oddziału. Zaraz tuż obok niej zjawił się koń na którego sprawnie wsiadła i ruszyła w stronę pozostałych zwiadowców.
Właśnie w tej chwili Levi zdał sobie sprawę, że zna tę kobietę. Te dzikie okrzyki, nieporadnie zaczesane włosy i przede wszystkim okulary na nosie. Ta gadatliwa pierdoła jechała dokładnie w jego stronę. Westchnął niezadowolony i spojrzał przed siebie. Na horyzoncie już widać było mur, chociaż z tej odległości wydawał się być maleńki. Wracał. Tylko że sam. Najgorsze było to, że nie tylko on stracił kogoś bliskiego. Prawdopodobnie większość z otaczających go zwiadowców wracała sama. To go irytowało. Ich zmarnowane twarze, oczy opuchnięte litrów łez wylanych w nocy, zgarbione postawy. Trochę jakby każdy z nich afiszował się tym, że cierpi. "Straciłem najlepszego przyjaciela! Idioci! Nie widzicie jak cierpię?! Macie mnie pocieszać i mi współczuć!" To właśnie wyczytywał z ich zachowań. Pieprzeni egoiści. Ale z drugiej strony, trudno było im się dziwić, bo w końcu on sam stracił najbliższych, ale mimo to nie chciał, żeby inni zobaczyli jego słabość. Skoro wszyscy uważali go za nieczułego kryminalistę to niech tak zostanie. W ten sposób będzie o wiele łatwiej.
- Leviii! - usłyszał za sobą irytujący głos. Hanji Zoe. Ona jako jedyna nie wyglądała jak żywy trup. Nie odwrócił się w jej stronę ale mógłby przysiąc, że właśnie macha entuzjastycznie w jego stronę. W nocy to ona opłakiwała śmierć Isabelle i Farlana. A może kłamała? Z niewiadomych mu przyczyn dziewczyna usilnie starała się do niego zbliżyć, a z doświadczenia, którego nabył w podziemiu, Levi wiedział, że to może być niebezpieczne. Musiał trzymać brunetkę na dystans. Nie znał jej i dopóki nie uzyska konkretnych informacji nie mógł jej zaufać. Jeśli kiedykolwiek będzie jeszcze potrafił komuś zaufać.. ale to inna sprawa.
- Widziałeś to, prawda?!- zaczęła zrównując swojego konia z wierzchowcem Leviego. Mężczyzna patrzył przed siebie i nie odwrócił się do niej nawet na ułamek sekundy. Słyszał jednak jej przyspieszony oddech i dziwny chichot wydobywający się z jej ust. Skrzywił się nieznacznie.
- Patrzyłeś jak zabijałam tego odmieńca, więc musiałeś widzieć.- kontynuowała niezrażona tym, że wciąż ją ignorował. - Bez żadnych drzew czy budynków, tak świetnie poradzić sobie z tytanem! Kyaaa! Już nie mogę się doczekać aż zdejmę następnego! I to czyste cięcie! Zobacz no, nawet munduru nie poplamiłam sobie krwią! - mówiła coraz szybciej, co jakiś czas tracąc oddech. - może tobie nie dorównuje, to jak wczoraj pokonaliście tą trójkę to jednak był majstersztyk, ale ja też sobie radzę! Mam nadzieję, że natkniemy się na jeszcze jednego zanim dotrzemy do muru. Tak bardo chcę walczyć. To adrenalina. Tak to zdecydowanie adrenalina! Szkoda, że nie widziałeś jak podczas ostatniej wyprawy za mury...
- Nie przeszkadzam wam?- Levi usłyszał kolejny znajomy głos obok siebie. I tym razem nie zaszczycił swojego rozmówcy nawet spojrzeniem. Erwin Smith. Dziękował mu właśnie w duszy za to, że przerwał nieskładny monolog tej wariatki. Bruneta na prawdę gówno interesowało to, co wydarzyło się na ostatniej wyprawie. Spodziewał się usłyszeć więcej o "czystych cięciach" i dowiedzieć kilku szczegółów na temat śmierci pewnie sporej ilości tytanów. Cholera! Uświadomił sobie właśnie, że mimowolnie słuchał tej roztrzepanej okularnicy.
- Oczywiście, że przeszkadzasz! - Prawie krzyknęła kobieta.- Właśnie opowiadałam Leviemu o tym jak...
- Rozumiem. - znów jej przerwał i Levi znów podziękował mu w myślach. - Ale muszę przekazać wam ważną wiadomość. A dokładnie twojemu niezbyt rozmownemu towarzyszowi.- Zapewne teraz zerknął wymownie na Bruneta. Zapewne, bo ten wciąż przyglądał się rosnącemu przed nimi murowi. Nie miał zamiaru z nikim gadać.
- Masz rację.- wtrąciła Hanji.- Nie jest zbyt rozmowny.
Blondyn westchnął i kontynuował.
- Levi, gdy tylko znów znajdziemy się za murami to jedziemy prosto do głównej siedziby. Nie chciałbym, żebyś się gdzieś zapodział podczas wjazdu do miasta, zwłaszcza, że może być to trochę niebezpieczne. - zrobił krótką pauzę czekając na reakcję Leviego... nie doczekał się. Milczenie i obojętna mina bruneta sprawiły, że Smith już nawet nie chciał próbować.
- Hanji- zwrócił się do brunetki - Przypilnuj go gdy będziemy wjeżdżać do miasta. Ma dojechać do głównej siedziby.
- Tak jest!- krzyknęła dziewczyna. No i świetnie. Teraz to się jej już na pewno nie pozbędzie.
Levi miał zamiar wykonać rozkaz. No... może na swój sposób, ale wykonać. Chciał skorzystać z tego, że Erwin nie sprecyzował polecenia. Uśmiechnął się w duchu, ale jego twarz wciąż miała ten sam znudzony wyraz. Wciąż wpatrzony w ogromny szary mur, do którego wciąż się zbliżali. Na szczęście już nie długo a znajdą się w mieście. Dojedzie do pieprzonej siedziby, pozbędzie się trajkoczącej "towarzyszki" i będzie miał już na wszystkich wyjebane.
Potrzebował odciąć się od zwiadowców na jakiś czas. Nie, nie chciał uciekać, bo wiedział że skończyłoby się to dla niego albo więzieniem albo, co gorsza, zesłaniem z powrotem do podziemia. Teraz, gdy już zasmakował świeżego powietrza, gdy przyzwyczaił się do ciepłego dotyku promieni słońca na twarzy, gdy nie musiał martwić się o to, czy kolejnego dnia będzie miał co włożyć do ust, nie wyobrażał sobie powrotu do tej zatęchłej dziury. Dlatego nie mógł uciec od zwiadowców. Poza tym nie chciał uciekać. Mimo wielu wad i wielu irytujących ludzi naokoło, po pierwszej wyprawie, która zakończyła się tak tragicznie, musiał przyznać, że podoba mu się tutaj. Mógł zabijać, bez względu na konsekwencje. Może nie ludzi, ale tytanów. Levi zdecydowanie kochał zabijanie.
Dlatego nie chodziło mu o ucieczkę. Po prostu chciał się oderwać od wojska, na krótką chwilę. Na jedną noc. Przejść po mieście, poprzyglądać się ludziom, porządnie napić. Od czasu gdy Erwin wyciągnął ich z podziemnego dystryktu Levi nie miał okazji wyjść poza obszar głównej siedziby korpusu. Na początku mu to nie przeszkadzało, zwłaszcza że góra zapewniała mu coraz to nowa zajęcia każdego dnia. To też irytowało. Była to pewnie zasługa samego Erwina. To irytowało jeszcze bardziej. No ale jakoś przetrwał bez większych problemów. Teraz był pewien, że jeśli spędzi najbliższą noc zamknięty w jednym z baraków przeznaczonych dla nowych kadetów to zwariuje, chociaż sam nie wiedział, czy już czasem nie zwariował. No bo jaki człowiek o zdrowych zmysłach mógł stwierdzić, że podoba mu się w tej cholernej jednostce złożonej z samobójców?
Hanji wciąż o czymś trajkotała jednak, gdy przechodzili przez bramę z powrotem do miasta zamilkła. Levi w końcu na nią spojrzał i kompletnie nie rozumiał nagłej zmiany. Kobieta mocno przygryzła wargę a jej usta zamieniły się w wąską, bladą kreskę. Miał wrażenie, że cała zbladła. Wyprostowała się w siodle ale w jej oczach można było dostrzec ból. Tak jakby szła na śmierć: wyprostowana, dumna, pokazująca swoją wyższość ale jednocześnie głęboko w duszy przerażona. Dyskretnie rozejrzał się naokoło. Wszyscy żołnierze zamilkli. Jedni, silniejsi, tak jak Zoe dumnie podnieśli głowy. Inni skulili się w siodłach, zupełnie jakby chcieli zniknąć, a na ich twarzach malował się ból, strach i poczucie winy. Uniósł lekko brew i próbował zrozumieć dziwne zachowanie członków korpusu. Gdy przekroczyli bramę i znaleźli się w mieście wszystko stało się jasne.
- Zobacz... gdy wyjeżdżali było ich o wiele więcej.- Usłyszał fragment rozmowy dwóch kobiet.
- Tak. A te wozy... Ta góra trupów...
- Za nasze pieniądze zabijacie kolejnych żołnierzy! Gdzie tu jest logika?! Korpus Zwiadowców już dawno powinien zostać zlikwidowany.- krzyczał gruby, niski mężczyzna. Kilku młodszych mu potakiwało i równie zawzięcie wygrażali dowódcy.
- Mamo? Dlaczego jest ich tak mało? -spytał mały chłopczyk swojej matki, która trzymała go na rękach.- Tak bardzo chciałem widzieć jak wracają, a wszyscy są smutni.
- Bo wielu z nich umarło synku- cierpliwie tłumaczyła kobieta.- Wciąż jeżdżą za mury, chociaż wiedzą, że to nam nie pomoże. Niepotrzebnie wielu młodych ludzi umiera.
- A ja mógłbym zostać zwiadowcą? - w oczach dziecka pojawił się nagle błysk.
- Nie kochanie. Jeśli chciałbyś wstąpić do wojska nie zabronię ci, ale nie pozwolę ci zostać jednym z tych samobójców.
Jakiś facet podbiegł do Levi'a i chwycił go za nogę.
- No i no? Znaleźliście sposób na pokonanie tych pieprzonych tytanów? coś mi się wydaje, że nie! Oddajcie nam nasze pieniądze! Oddajcie, naszych bliskich, którzy nadaremnie umarli!
Brunet zaklął pod nosem i bezceremonialnie kopnął mężczyznę. Ten upadł na ziemię widocznie zaskoczony. Kilku innych już chciało rzucić się na Levi'a ale gdy tylko napotkali jego spojrzenie zatrzymali się, a na ich czołach pojawiły się drobne kropelki potu.
- Postaraj się opanować.- szepnęła do niego Hanji. - Jeśli jakiś się do ciebie przyczepi po prostu zignoruj, w końcu zawsze odpuszczają.
W odpowiedzi cmoknął zirytowany.Mógłby przysiąc, że gdy wyjeżdżali z miasta było o wiele mniej ludzi. Czyli te sukinsyny przyszły tu oglądać ich porażkę. Siedzieli tu, zamknięci za tymi cholernymi murami, nie robili nic, po prostu żyli. Na prawdę czuli się bezpieczni? Przecież od tytanów oddzielała ich tylko jedna, szara ściana, która na dobrą sprawę mogłaby zostać zburzona. Levi czuł, że kiedyś do tego dojdzie. Kiedyś mur runie a ci wszyscy idioci nie będą mieli szansy się obronić. W ten sposób ludzkość upadnie.
W tym momencie coś uderzyło bruneta w głowę. Odwrócił się w stronę, z której nadleciał nieznany pocisk i zmierzył tłum wściekłym spojrzeniem. Dostrzegł jeszcze kilka przedmiotów, prawdopodobnie kamieni lecących w stronę innych zwiadowców. Jeszcze tego cholera brakowało! Jacyś idioci korzystali z chwili anonimowości wśród tłumu i postanowili pokazać jak bardzo nienawidzą korpusu. Tacy zwykli buntownicy, którzy potrafili działać tylko gdy stali pośród masy ludzi i nikt nie znał ich tożsamości. Mógłby się założyć, że jeśli któryś z żołnierzy złapał by takiego delikwenta to niedoszły buntownik posikałby się w gacie ze strachu i przez pół godziny przepraszał i obiecywał, że to już nigdy się nie powtórzy.
Złapał lecący w jego stronę nieduży kamień. Spojrzał na pocisk a następnie w tłum. Udało mu się dostrzec mężczyznę, który go zaatakował. Tan natychmiast zbladł gdy zdał sobie sprawę, że został zauważony. Cofnął się o krok, odwrócił i uciekł. Levi zaklął w myślach. Zaczynał powoli rozumieć Erwina.
To bydło siedziało i bezpiecznie grzało dupy za murami. Oczywiste było to, że jeśli ludzkość nie znajdzie sposobu na zlikwidowanie tytanów to prędzej czy później wszyscy zostaną pożarci. Zwiadowcy działali. Tylko zwiadowcy działali. Cała reszta wmawiała sobie, że święte Maria, Rose i Shina ich obronią. Jak to możliwe, że nie czuli się upokorzeni? Nie czuli się jak ptak w klatce, który już nigdy nie wzbije się w powietrze? Przecież odgrodzili się od niebezpiecznego świata zewnętrznego i trwali w tym złudnym poczuciu bezpieczeństwa. W dodatku wyzywali jedynych ludzi, którzy mięli na tyle odwagi, bądź byli na tyle głupi, żeby działać. Levi zrozumiał. Potrzebowali informacji, musieli znaleźć sposób na pokonanie tytanów. Jak inaczej mięli zrobić krok naprzód jeśli nie dzięki wyprawom za mury? Żaden zwiadowca nie umarł na darmo. Śmierć każdego była ważnym kawałkiem układanki, kolejnym etapem przybliżającym ludzkość do odzyskania zranionej dumy i wolności. Ci niezadowoleni wieśniacy tego nie rozumieli. On sam nie był pewien, czy to słuszny wybór, ale innej drogi nie było. Mogli iść naprzód po trupach albo stać w miejscu i czekać na śmierć. Wbrew pozorom nie trudno było podjąć decyzję.
- Za każdym razem tak jest.- Usłyszał szept Hanji po swojej lewej stronie. - Dlaczego oni nie rozumieją? Przecież nie mamy wyboru!
Nie odpowiedział. W głosie kobiety słychać było smutek i bezradność. Mimo, że walczyli. Mimo, że wciąż szli naprzód to wciąż zastanawiali się, czy to co robią jest słuszne. Każdy z nich. To dlatego gdy przekroczyli bramę miasta natychmiast spochmurnieli. Znów w ich umysłach pojawiło się pytanie:" Czy było warto?"
Jakaś starsza kobieta zaczepiła młodego chłopaka jadącego za Levim.
- Mój syn Robbert Kreug też jest zwiadowcą.- zaczęła dłuższy wywód.- To miała być jego pierwsza misja na mur. Nie mogę go nigdzie znaleźć. Możesz mi chłopcze powiedzieć, gdzie jest? Może jedzie na wozach z zaopatrzeniem. To jest możliwe, prawda? Jest mniej więcej w twoim wieku, przystojny, ma czarne włosy. Proszę, powiedz mi gdzie go znajdę.
- Przykro mi, ale na tę chwilę nie mogę udzielić pani żadnych informacji.- chłopak starał się mówić obojętnym, formalnym tonem, ale jego głos się załamał. Levi już wiedział. Niejaki Robbert Kreug nie żył. Prawdopodobnie jadący za nim żołnierz był dla niego kimś ważnym. Może przyjacielem? Brunet wywnioskował to słysząc drżący głos młodego. Kobieta też chyba zrozumiała, bo bez słowa odsunęła się od chłopaka. Ta cisza wyrażała więcej niż najgłośniejszy krzyk. Ból matki, która straciła syna.
Im dalej od bramy się znajdowali tym mniej ludzi ich otaczało. Levi odetchnął głęboko. Jeśli tak miały wyglądać wszystkie powroty to on chyba podziękuje. Zbyt wiele irytujących sytuacji jak na jeden dzień. Hanji wciąż milczała. Odkąd wjechali do miasta powiedziała do niego tylko dwa krótkie zdania. Był z tego powodu bardzo zadowolony. Gdyby jeszcze musiał ciągle słuchać tego wnerwiającego głosiku to najpierw uciszył by ją a potem cały ten pierdolony tłum. Zdecydowanie potrzebował odpoczynku.
***
Pod główną siedzibą korpusu nie było tłumów. Pojedynczy ludzie którzy przyglądali się oddziałowi przekraczającemu bramy przypominali raczej przechodni, który natrafili na ciekawe widowisko w drodze do domu lub do karczmy. Nie rzucali wyzwisk, nie mieszali żołnierzy z błotem. Po prostu przyglądali się i smętnym wzrokiem szacowali ilość strat. Tak, widać było po ich twarzach, że są świadomi tego, jak wielu zwiadowców tym razem zginęło. W przeciwieństwie do rozwścieczonego tłumy przy bramach miasta przechodnie zachowywali swoje opinie na ten temat dla siebie. I bardzo dobrze. Skoro nic nie robili to mogliby chociaż dać spokój ludziom, którzy próbowali działać.
Wjechali na spory plac przed starym zamkiem, w którym rezydowali zwiadowcy. Levi rozejrzał się naokoło i zsiadł z konia. Panowało zamieszanie, żołnierze odprowadzali zwierzęta do stajni lub ci wyżsi stopniem powierzali opiekę nad nimi nowym rekrutom. Brunet podszedł do młodej dziewczyny ciągnącej za sobą konia.
- Ej, młoda!- zawołał za nią. Dziewczyna odwróciła się w jego stronę trochę przestraszona tonem jego głosu. Gdy napotkała jego spojrzenie natychmiast zbladła.
- S.. Słucham?- jąkała się.
- Zabierz tego konia do stajni.- mruknął do niej Levi, wcisnął uzdę do ręki dziewczyny i nie mówiąc nic więcej ruszył w kierunku bramy oddzielającej siedzibę korpusu od reszty miasta.
- Tak jest! - mógłby przysiąc że mu zasalutowała, chociaż byli równi stopniem, może nawet ona stała wyżej w hierarchii. Nie przejmował się tym. Był już pewien, że nie spotka go nic nieoczekiwanego gdy usłyszał ten strasznie irytujący głos, którego właścicielka towarzyszyła mu w drodze powrotnej.
- Na prawdę jesteś strasznie niski. - stwierdziła stając przed nim Hanji.- Ile masz wzrostu? Cholera, jestem od ciebie wyższa? - przybliżyła się i ręką starała porównać ich wzrost.
Zoe dotychczas nie miała okazji stać obok Leviego. Rozmawiała z nim kilka razy w ciągu tej tragicznej wyprawy, ale za każdym razem siedział. Na koniu, na skrzyni lub na podłodze. Słyszała o tym, że nowy nabytek korpusu jest niski, ale żeby aż tak? Różniło ich dobre 10cm. Gdy tak stał przed nią wyglądał naprawdę marnie: podkrążone oczy, znudzona mina a do tego był wyjątkowo drobny. Gdyby Hanji zobaczyła go na ulicy a ktoś powiedziałby jej, że ten człowiek jest jednym z najsilniejszych członków oddziału, dałaby sobie rękę uciąć, że to tylko żart. Wyśmiałaby takiego delikwenta i poradziła, żeby więcej nie pił. Jak to często w życiu bywa powinna nie mieć już ręki... Widziała go w akcji i mogłaby zaryzykować stwierdzenie, że jest silniejszy niż Erwin lub nawet Mike. Poza tym właśnie była świadkiem tego, jak kazał dowódcy jednego z oddziałów odprowadzić swojego konia... Pani kapral bez sprzeciwu wykonała polecenie i jeszcze mu zasalutowała, mimo że był zwykłym rekrutem. Ta kobieta musiała widzieć go pierwszy raz na oczy i nie wiedzieć, że stoi wyżej niż brunet.
Wyglądało na to, że Levi nie zamierza słuchać nikogo, poza Erwinem. Nie bardzo wiedziała co takiego Smith powiedział brunetowi, że udało mu się zaciągnąć go do korpusu i jeszcze nakłonić do wykonywania rozkazów. Tajemniczy rekrut sprawiał wrażenie niezależnego i dumnego, a jak wiadomo w wojsku dumę trzeba schować do kieszeni a z niezależnością najlepiej jest się rozstać. Nie ważne czy to w Żandarmerii, Oddziale Stacjonarnym czy tu, u zwiadowców, zasady obowiązywały takie same: niżsi stopniem słuchają się tych stojących wyżej w hierarchii i nie ma się tu nad czym rozwodzić. Mimo to nie potrafiła wyobrazić sobie Levi'a salutującego, krzyczącego z zapałem "tak jest, sir!" i grzecznie wykonującego rozkaz.
Jeszcze raz mu się dokładnie przyjrzała. Od nóg, poprzez wąskie biodra i drobne ramiona aż do głowy i zobaczyła ten wzrok. Mogłaby przysiąc, że byłby w stanie zabić samym spojrzeniem. Ktoś słabszy od niej mógłby zejść na zawał przez samo patrzenie na niewysokiego mężczyznę. Ponadto jego twarz wciąż nie wyrażała nic poza znudzeniem, chociaż w oczach szalała najprawdziwsza burza. Kobieta uśmiechnęła się niepewnie i mimowolnie cofnęła o krok. Nawet na nią zadziałało, chociaż uważała się za silną. Jeszcze nigdy nikt nie patrzył na nią w taki sposób. Mogłaby wręcz chwycić do ręki tę przerażającą aurę i rządzę mordu.
- Skoro już się pośmiałaś to możesz zrobić pieprzony w tył zwrot i zejść mi z oczu. - zwrócił się do niej lodowatym tonem. Mówił to w taki sposób, że po każdym wypowiedzianym słowie Hanji czuła na plecach ciarki. Każdy normalny człowiek bez wahania spełnił by polecenie i już nigdy nawet nie pomyślał o tym, żeby stanąć mężczyźnie na drodze, ale Zoe na pewno nie należała do grona osób określanych mianem "normalnych". Uśmiechnęła się a w jej oczach pojawiła się dziwna iskierka, a jej twarz przybrała wyraz, jak stwierdził Levi: "osoby równo pojebanej".
-W końcu się odezwałeś! - prawie krzyknęła. Cholera, rzeczywiście. Od ich ostatniej rozmowy, która miała miejsce w ruinach zamku za murami Levi nie wypowiedział ani jednego słowa. I nie tyczyło się to tylko Zoe. Erwina też starał się ignorować. Miał dosyć ludzi, bo przez ludzi cierpiał. Już wiedział co musi zrobić aby przetrwać w oddziale. Najważniejsze to odgrodzić się od innych grubym murem tak jak ludzkość odgrodziła się od tytanów. Najprostsza i najskuteczniejsza metoda, a poza tym jego zimny i obojętny charakter sprzyjał tego typu działaniom. W sumie ten mur powstałby nawet gdyby Levi się o to nie starał. Jednak teraz po prostu puściły mu nerwy kiedy...
- Aż tak cię wkurza, gdy ludzie komentują twój wzrost? Przecież jesteś taki słodki.
- Zamknij się, bo nie gwarantuje ci, że przeżyjesz. - mówił powoli, głosem pozornie opanowanym ale jednocześnie wprost ociekającym jadem. Odwrócił się w stronę bramy i próbował ignorować kobietę, która cholera wie czemu ruszyła za nim.
- Ej, nie musisz być od razu taki nie miły. - mruknęła doganiając go i wyrównując swoje kroki z jego. - Poza tym niby gdzie się wybierasz? Erwin wydał rozkaz i na twoim miejscu nie ignorowałabym go.
- Erwin kazał dojechać prosto do głównej siedziby korpusu.- odpowiedział znudzony. Jeśli już raz się do niej odezwał nie widział sensu w olewaniu jej pytań puki były w jakiś sposób sensowne. Zmienił taktykę. Skoro humor Hanji znów uległ zmianie to istniała możliwość, że wznowi swój irytujący monolog. Może, jeśli będzie jej odpowiadał to nie zaleje go nieskładnym potokiem słów wyrwanych z kontekstu. -Więc tu jestem, przyjechałem prosto do głównej siedziby, nie zawieruszyłem się po drodze, więc gdy już wykonałem rozkaz mogę robić co chcę.
- Czyli? Co chcesz zrobić? Masz zamiar wyjść do miasta, prawda? Nie chcę nic sugerować, ale w tym momencie jest to trochę niebezpieczne zwłaszcza, że masz na sobie mundur. Widziałeś ten tłum przed bramą! Ludzie muszą się trochę uspokoić i wtedy bez problemu będziesz mógł pozwiedzać okolicę.
- Gówno mnie to obchodzi.
W towarzystwie szatynki stanął przed bramą odgradzającą oddział od reszty miasta. Na jego drodze stanęli dwaj wartownicy. Stosunkowo młodzi, prawdopodobnie nie brali udziału w wyprawie, ale co go to obchodziło. Chciał tylko przejść.
- Gdzie się wybieracie? -zapytał niższy chłopak. Mimo, że nie był wysoki, to jednak przewyższał Levi'a o pół głowy.
- Zastanów się przez chwilkę gdzie mogę się wybierać skoro stoję przed tą bramą. Gdy już skończysz myśleć powiedz komu tam chcesz, że poszedłem na spacer. - Levi zrobił krok w przód, jednak żołnierz wyciągnął miecz i zagrodził brunetowi drogę. Pewnie poczuł się urażony słowami mężczyzny. Biedactwo. To miało być wojsko? Ciepłe kluchy a nie zwiadowcy, skoro obrażali się o coś takiego.
- Zaraz... Hajni! Jednak wróciłaś! - odezwał się drugi chłopak i z uśmiechem na pulchnej twarzy uściskał kobietę. - Szczerze się martwiłem, gdy zobaczyłem jak niewielu was wróciło. Co się tak właściwie stało?
Levi rzucił Zoe zirytowane spojrzenie, ale się nie odezwał. Skrzyżował ręce na piersi i czekał cierpliwie. Szatynka rozpromieniła się. Ta reakcja mogła oznaczać, że mężczyzna w pewnym sensie jej zaufał! Skoro znała jednego ze strażników to na pewno uda jej się przekonać żołnierzy, żeby odpuścili. W tej prostej sprawie zdał się na jej pomoc! O tak, Zoe! Nie zawiedź tego karzełka, bo taka okazja może się już nie powtórzyć!
- Długo by opowiadać. - zaszczebiotała trochę zmienionym głosem. Levi westchnął. Czekał cierpliwie. Nie chciał wdawać się w bójki zaraz po powrocie z wyprawy, zdecydowanie wolał załatwić sprawę pokojowo. Może ta natrętna okularnica ich przekona i w końcu się na coś przyda. - W każdym razie mam do ciebie ogromną prośbę Mark. Nie przepuściłbyś mnie i tego krasnala- tu wskazała ruchem głowy na Leviego- do miasta? Mamy na prawdę pilną sprawę do załatwienia.
- Ta sprawa z rozkazu dowódcy? - spytał niepewnie chłopak.
- Nie.- mruknęła Hanji.
- Wybacz kochana, ale Keith nie pozwolił nikogo wypuszczać aż do jutra.
- No ale nie zrobisz tego jednego, malutkiego wyjątku, dla mnie?
- Wiesz doskonale jaki on jest. Jeśli się dowie to...
- Sikasz w majtki na samą myśl o tym co zrobi wasz gówniany dowódca.- wtrącił się Levi.
- Niby jakim prawem obrażasz dowódcę? Kim ty w ogóle jesteś, żeby się tak do mnie odzywać? - Chłopak schylił się żeby przeczytać oznaczenie na mundurze.- Zwykły rekrut... I ty myślisz, że masz prawo teraz wyjść z obszaru siedziby korpusu? Chyba śnisz malutki.
- Odsuń się cholerna okularnico. - mruknął Levi do Hanji. Ta posłusznie spełniła polecenie. Już czuła, że szykuje się niezła jatka.
- Ty też się odsuń.- wtrącił się niższy. - Nigdzie nie przejdziesz.
- A założymy się?
- Osz tym, mała szumowino. - warknął pulchniejszy, który prawdopodobnie nazywał się Mark. Zacisnął rękę w pięść i zamachnął się. Levi schylił się lekko zwinnie unikając ciosu. Chłopak młócąc ręka powietrze zachwiał się ale brunet to wykorzystał. Chwycił drugą rękę Marka i boleśnie ją wykręcił w tył całkowicie go unieruchamiając. A tyłu w jego kierunku ruszył niższy chłopak, ale Levi kopnął go w splot słoneczny. Poszkodowany otworzył usta próbując złapać oddech. Zgiął się w pół i upadł na kolana wciąż rozpaczliwie starając się zaczerpnąć powietrza. Z ust na drogę zaczęła skapywać jego ślina a w oczach pojawiły się łzy. Na ten widok unieruchomiony Mark zaczął się wyrywać.
- Nie szarp się bo źle trafię i będziesz wąchał kwiatki od spodu.- poinformował go Levi obojętnym tonem. Chłopak w momencie znieruchomiał i przełknął głośno ślinę. Niski zwiadowca uderzył go bokiem ręki w szyję tuż obok ucha. Pod Markiem momentalnie ugięły się kolana i od spotkania jego twarzy z glebą nie dopuścił Levi wciąż trzymający jego rękę. Położył delikatnie ciało nieprzytomnego wartownika na ziemi i znów spojrzał na drugiego chłopca, któremu właśnie udało się zaczerpnąć powietrza. brunet otrzepał ręce, nie zerknął nawet na stojącą za nim Zoe tylko przeszedł przez bramę w kierunku miasta.
Szatynka dogoniła go co chwila obracając się i sprawdzając stan dwóch chłopców, którzy stanęli na drodze niewłaściwej osobie.
- Po co za mną leziesz?- spytał Levi rozglądając się. Wyglądał jakby czegoś szukał.
- Erwin kazał mi ciebie pilnować.- zaśmiała się.- To było coś! W takim tempie unieruchomić dwóch większych od siebie przeciwników. Pewnie długo to ćwiczyłeś, co? Nauczysz mnie kiedyś?
Zatrzymał się i chwycił ją za przód munduru. Musiała się schylić, żeby ich twarze znalazły się na jednym poziomie.
- Nie musisz mnie niańczyć, dam sobie radę. Jesteś denerwująca i gadasz od rzeczy. Najchętniej pozbyłbym się ciebie tu i teraz ale...
- Ale?
Puścił ją znów ruszył przed siebie.
- Jesteś kimś ważniejszym niż ci dwaj. Poza tym jako jedna z nielicznych nie prężysz się przed Erwinem i nie robisz z siebie pieprzonej ofiary. Tylko czemu uczepiłaś się akurat mnie?
- Bo jesteś zagadką.- przyznała szczerze. -A ja kocham tajemnice. I wiesz co? Wydaje mi się, że zbytnio się od siebie nie różnimy.
Nie odpowiedział. Szedł zamyślony a ona uśmiechała się głupio u jego boku. Dobrali się. Jak ogień i woda.
______________________________________________
No dobra, jest mój one-shot chociaż nie skończony... Tak, wiem miało nie być kontynuacji ani nic takiego, tyle że żeby napisać końcówkę potrzebuje czegoś a mianowicie mangi po polsku :/ Wciąż czekam aż mi ją przyślą, a nie chcę napisać nić co by się nie trzymało kupy. Jeśli was zainteresowało to będziecie musieli poczekać i resztę albo dopiszę do tego posta albo skończę już w nowym.
Dajcie znać, czy chcielibyście wiedzieć co będzie dalej i jak myślicie, gdzie Levi tak bardzo chciał pójść. xD
Pozdrawiam
Koneko :*
Nie ma paringów... Ciężko jest znaleźć opowiadanie o Levi'u bez łączenia go z Erenem, Hanji albo, o zgrozo, z Petrą lub Mikasą.. ._. Jego charakter ni jak mi nie pasuje do wątków romantycznych. No skoro nie mogłam znaleźć takiego opowiadania to sama sobie napisałam, a co! :D
______________________________________
Krew zmieszana z deszczem, krzyk rozpaczy, ryk umierających tytanów.
Levi siedział na sporej skrzyni w ruinach niedużego zamku. Było to dokładnie to samo miejsce w którym zatrzymali się jadąc na wyprawę za mury. Jego pierwszą wyprawę za mury. Ostatnią wyprawę Isabelle i Farlana. Jeszcze kilkanaście godzin temu siedział w tym miejscu, na tych samych skrzyniach a obok niego radośnie uśmiechała się Magnolia a Farlan w milczeniu obserwował innych zwiadowców. Ciężko było uwierzyć, że minął dopiero jeden dzień. Niesamowicie długi, ciężki, bolesny dzień.
Jedną nogę miał opuszczoną a drugą stopę opierał na skrzyni. Na kolanie wsparł łokieć a na dłoni ułożył głowę. Jego postawa mogla wyrażać co najwyżej... znudzenie. Jadł niespiesznie kawałek chleba patrząc pustym wzrokiem na zimne ściany budynku.
Był sam. Nie było już Isabelle, nie było Farlana. Tylko dlaczego nie potrafił uronić ani jednej łzy? Przecież byli jedynymi ludźmi w jego życiu, których mógłby nazwać przyjaciółmi. Wszyscy trzej wychowali się w tych pieprzonych slumsach, tam się też poznali, chociaż Levi wiedział doskonale, że ciężko z nim wytrzymać to jednak oni wciąż przy nim trwali. Było im ciężko, ale życie w podziemiu nie mogło być proste. Codziennie walczyli o jedzenie, o pieniądze, o przetrwanie. Marzyli by w końcu wydostać się z tej zatęchłej dziury. Mięli dość slumsów. Dość śmierci, dość biedy. Zazdrościli ludziom, którzy urodzili się "na górze" ponieważ tamci mięli wszystko: pieniądze, rodziny, względne bezpieczeństwo i przede wszystkim słońce i świeże powietrze!
Podziemny dystrykt był pierwszym pomysłem na jaki wpadła ludzkość po pojawieniu się tytanów. Wykorzystano sieć jaskiń aby wybudować tam miasto- miejsce gdzie ludzie mogliby bezpiecznie żyć nie martwiąc się o tytanów na powierzchni. Ale nie przewidzieli problemu, z którym dane było im się mierzyć- brak światła słonecznego. Bez światła nie było mowy o uprawie jakichkolwiek roślin, bez roślin nie dało się hodować zwierząt. Zaczął panować głód i ludzie masowo chorowali na wszelkiego rodzaju choroby kości. W końcu zdali sobie sprawę z tego, że życie pod ziemią jest niemożliwe więc wybudowali trzy potężne mury: Maria, Rose i Shina. Wszyscy chcieli wydostać się na powierzchnie ale nie wszystkim się to udało. Wielu zostało pod ziemią.
Społeczeństwo się rozwijało, a wraz z tym rozwojem pojawiło się nowe zagrożenie: ludzie. Wojsko walczyło z przestępczością, ale jak wiadomo nikt nie chciał być złapany, a za zabójstwo groziła jedna kara: kara śmierci. Przestępcy, często nie mając wyboru, uciekali pod ziemię. Coraz więcej brudu gromadziło się w dystrykcie. Po jakimś czacie zamknięto schody, na powierzchni wprowadzono obywatelstwo i ten kto zszedł na dół z własnej woli mógł wrócić, ale jeśli ktoś urodził się w slumsach nie miał możliwości żyć na górze.
Levi wielokrotnie wydział śmierć swoich "towarzyszy". Ludzi z którymi łączyły go pewnego rodzaju może nie więzi ale coś na kształt wzajemnych korzyści. Często sam zabijał walcząc o przetrwanie w tym niebezpiecznym miejscu. Spotkał Farlana, któremu początkowo nie ufał. Później pojawiła się wiecznie uśmiechnięta Isabelle. Połączyło ich wspólne marzenie- musieli wydostać się z tego piekła. I udało im się! Ba! z podziemia trafili od razu za mury. Zasmakowali prawdziwej wolności i Levi chcąc nie chcąc musiał przyznać, że tę wolność pokochał. Gdy tylko znalazł się po drugiej stronie bramy, gdy przed nim nie było już żadnej granicy. To uczucie, gdy siedział na koniu, gdy wiedział, że zwierze może go zabrać gdziekolwiek sobie zażyczy. Czół na skórze blask słońca, włosy rozwiewał wiatr a niebo spotykało się z ziemią daleko przed nim- na linii horyzontu. Był wolny. Byli wolni. Ale ta wolność nie trwała długo.
Na jego oczach dwie najważniejsze w jego życiu osoby pokryły się czerwoną cieczą w rękach ogromnych potworów. Krew. Pamiętał morze krwi i znikające postacie naiwnej Isabelle i inteligentnego Farlana. Pamiętał, jak zatrzymał się przy głowie przyjaciółki i delikatnym gestem zamknął otwarte oczy. Wtedy też nie płakał. Pamiętał jak rzucił się na Erwina, chciał go zabić, musiał się zemścić bo to przez niego ta dwójka umarła. Przecież gdyby wiedział, że dokumenty były fałszywe, nie zostawiłby przyjaciół. Ta burza była szansą na zabicie Erwina i powodzenie ich misji. Otrzymaliby obywatelstwo, żyliby wolni w murach, nie musieliby martwić się o jedzenie, nie musieliby wciąż walczyć. Ruszył po swoją wolność ufając przyjaciołom, zostawiając ich w tyle. Gdy wrócił nie żyli. Zginęli na marne, bo pieprzone dokumenty okazały się być fałszywe.Mimo nienawiści, złości i żalu wciąż nie uronił ani jednej łzy.
Może po prostu nie potrafił płakać? Przecież był Ackermanem, jeśli choć odrobinę przypominał Kenny'iego, którego pamiętał, to bardzo prawdopodobne było to, że nie umiał płakać. W tej chwili chciał zalać się szczerymi łzami, chciał krzyczeć, lamentować, walić głową w ścianę. Ale tylko siedział i wpatrywał w kawałek czerstwego chleba w dłoni z pozornie obojętną i niewzruszoną postawą.. Został sam. Znowu.
- Udało Ci się przeżyć. - usłyszał czyjś głos przed sobą. Nie podniósł wzroku, nawet nie drgnął. Wiedział kto przed nim stoi. Hanji Zoe, która jeszcze wczoraj tak entuzjastycznie gawędziła z Isabelle a potem chwaliła jego umiejętności i błagała o wyjawienie kilku sztuczek, dzięki którym tak dobrze opanował sztukę posługiwania się trójwymiarowym manewrem. Ta podejrzanie przyjazna kobieta była chyba kapitanem któregoś składu, nie był pewien, nie obchodziło go to.
- Dlaczego nie ma tu Isabelle i Farlana?- zapytała cicho, chociaż pewnie znała odpowiedź. Usiadła na ziemi obok skrzyni na której znajdował się Levi, oparła plecami o chłodną ścianę starego zamku. Podciągnęła kolana pod brodę i spojrzała z dołu na nowego członka korpusu. - Nie żyją, prawda? Teraz ty cierpisz, prawda?
Z jej oczu popłynęły łzy. Mężczyzna w końcu na nią spojrzał mrużąc lekko oczy. Nie rozumiał dlaczego obca kobieta płacze. W pewnym sensie go to irytowało. Był zajęty własnymi myślami, analizował całą sprawę po raz enty a ona tak po prostu przylazła, stwierdziła, że jemu też jest smutno i zaczynała ryczeć? No czysty geniusz.
- I czego ryczysz? Przecież nawet ich nie znałaś.
- Przyniosłam Isablle ciastka. - Otarła niechlujnie twarz ręką i wyciągnęła nieduży woreczek.- Wczoraj jej smakowały, więc pomyślałam, że mogę dać jej resztę, na umilenie drogi powrotnej. - pociągnęła nosem i schowała głowę między kolanami i ramionami. Brunet przyjrzał jej się dokładniej. Miała brązowe włosy spięte w niechlujny kucyk, nie była pięknością ale brzydka też nie była. Po prostu przeciętna. Na twarzy miała okulary, które widocznie przeszkadzały jej w ocieraniu łez i wydzielin kapiących z nosa. Tak niechlujnie... jak to możliwe, że nie brzydziła się smarkać we własny rękaw? A jeśli potem poda komuś rękę? Levi zdecydował, że nigdy w życiu nie poda Hanji ręki. Nie chciał nawet wyobrażać sobie jak wygląda jej pokój w siedzibie korpusu albo nawet jej cywilne ciuchy. Była po prostu obleśna.
Ale z drugiej strony gdy tak przyglądał się łzą, które wylewała za jego towarzyszy, za ludzi, których nie znała stwierdził, że jest jej mimo wszystko wdzięczny. On znał Isabelle i Farlana dość długi czas, na pewno dłużej niż siedząca po jego prawej stronie brunetka. Mimo tego, że był z nimi zżyty, że czuł pewnego rodzaju łączącą ich więź to nie potrafił płakać. Chciał. Tak bardzo chciał, ale nie potrafił. Był zimnym skurwysynem, który nie umiał odpowiednio pożegnać przyjaciół.
- Dziękuję. - mruknął Levi wpatrzony w szarą ścianę przed nim. - zasługiwali na to, żeby ktoś ich opłakiwał. Ja nie uroniłem ani jednej łzy.
Mimo, że jego ton był zimny i mógł wydawać się obojętny, to Hanji poczuła dziwne ciepło. Spojrzała zaciekawiona na mężczyznę, który zdecydowanie był jedną wielką zagadką.
Przybył z podziemia - tyle wiedziała o jego przeszłości. Pojawił się niespodziewanie, przeszedł razem ze swoimi przyjaciółmi przyśpieszony trening przed pierwszą misją. Podobno gdy tylko chwycił miecze nie potrzebował już żadnych innych instrukcji. Ciął idealnie - nie za głęboko ani nie za płytko. Gdy atakował był tak szybki, że nie dało się dostrzec jego ruchów. Trzymał broń nieregulaminowo i można by się spodziewać że z takim powierzchownym przygotowaniem nie miał szans przeżyć pierwszej misji. Przecież ona sama szkoliła się najpierw trzy lata w korpusie szkoleniowym a gdy już dołączyła do zwiadowców na pierwszą misję za mury pojechała dopiero po kolejnych dwóch latach. Jednak on został wysłany na mur po niecałym miesiącu! Zdecydowanie cała ta trójka była bandą nie zwykle utalentowanych geniuszy. Jednak, został tylko on. Znała jego imię ale nikt nie wiedział jak ma na nazwisko. Rzadko się odzywał, zazwyczaj siedział w cieniu. Jego wzrok mógłby zabijać.
Przed wyprawą Hanji ani razu z nim nie rozmawiała. Słyszała plotki o grupie przestępców wcielonych do korpusu, ale jakoś nigdy nie nadarzyła się okazja. Poza tym Zoe interesowała się tylko tym, co było ciekawe, i tajemnicze. Kochała rozwiązywać zagadki a przed wyprawą nie widziała w Levim nic tajemniczego. Dopiero gdy zobaczyła go w akcji i gdy usłyszała plotki o tym, jak sam zabił czterech tytanów zauważyła jak wiele niewyjaśnionych pytań jest związanych z jego osobą. Gdzie nauczył się posługiwać trójwymiarowym manewrem? Jak Eriwn go znalazł? Gdzie uczył się walczyć? Jak poznał Isabelle i Farlanda? Jakim sposobem ta dwójka z nim wytrzymywała? Nie trzeba było być geniuszem, żeby zauważyć charakter Bruneta. Wczoraj, gdy próbowała zacząć rozmowę bez ingerencji Farlana i Isabelle pewnie nie odezwałby się nawet słowem. Wszyscy, którym udało się przeżyć dzisiejszy dzień znali już jego mordercze spojrzenie. Nie wyglądał, jakby miał zamiar nawiązywać znajomości a do Erwina zwracał się baz jakiegokolwiek szacunku, ignorował to, że Smith był od niego straszy stopniem. Patrzył na wszystkich z góry, chociaż podobno był niski. Hanji nie mogła ocenić jego wzrostu puki nie stanie obok niego.
Mimo że to Levi tak tak ją interesował to jej łzy wcale nie były na pokaz. Szczerze cierpiała z powodu śmierci tej dwójki, ponieważ byli na prawdę dobrze zapowiadającymi się żołnierzami . A Isabelle była taka słodka i na prawdę przyjazna. Kobieta spojrzała na paczkę ciastek, którą wciąż trzymała w dłoni i jakby dopiero teraz dotarły do niej słowa Leviego. Podziękował jej. Zimnym, obojętnym, pozornie znudzonym tonem, ale podziękował. Zdała sobie sprawę, że wszyscy naokoło już traktowali go jak wywyższającego się gbura bez uczuć. Ale jego śmierć towarzyszy na prawdę zabolała i tylko jej pokazał swoje prawdziwe uczucia. W pewnym sensie zaufał jej i otworzył się przed nią.
Uśmiechnęła się i spojrzała na zamyślonego mężczyznę. Tyle pytań odnośnie jednej osoby siedzącej tuż obok niej i niechętnie przeżuwającej resztkę chleba. Hanji uwielbiała zagadki a jedna znajdowała się na skrzyni po jej lewej stronie. Zagadka, która zainteresowała Erwina. Teraz interesowała również ją.
***
- Z lewej strony biegnie odmieniec!- krzyczał któryś z żołnierzy. Levi kątem oka widział przerażenie na twarzach pozostałych zwiadowców. Irytowało go to. W porównaniu do niego oni wstąpili do korpusu z własnej woli. Poza tym jeśli już tak bardzo chcieli być w wojsku bez problemu mogli grzać dupy za Shiną w żandarmerii lub ewentualnie na murach w Oddziałach Stacjonarnych. Teraz się biedaczyska bali. No po prostu żal dupę ściska. Wymyślili sobie ratowanie ludzkości to niech ją teraz ratują a nie szczają w gacie.
Odmieniec wyjątkowo szybko się zbliżał ale jakoś nikomu nie uśmiechało się stanąć do walki. Zmierzali właśnie z powrotem w stronę murów. Ta wyprawa była jedną wielką porażką i z tego co Levi usłyszał od jednego z kaprali wynikało, że połowa żołnierzy wysłanych za mur wąchała już kwiatki od spodu. Trudno się dziwić, przez tę burzę nie było możliwości by misja się powiodła. A skoro nawet Isabelle i Fralan polegli... Może nie dorównywali mu siłą, ale na pewno nie byli słabi. Właśnie zdał sobie sprawę w jakie bagno się wpakował.
Przemierzali właśnie stosunkowo płaski teren. Zero drzew, żadnych budynków czy chociażby ruin. Trójwymiarowy manewr jednak nie był tak doskonały jak początkowo sądził, w tych warunkach walka z tytanem była praktycznie niemożliwa. Może on by sobie poradził, ale te żółtodzioby przerażone widokiem nadbiegającego odmieńca nie miałyby szans. Poza tym wszyscy rozglądali się naokoło mając nadzieję, że może towarzysz ruszy do ataku, dzięki czemu reszta nie będzie musiała ryzykować. Ale nikt nie atakował. Wszyscy popędzali konie wciąż w tym samym kierunku. "Jak bydło" pomyślał nowy członek korpusu. Już miał zawrócić konia i sam zająć się potworem, ale gdy tylko odwrócił się w stronę odmieńca zobaczył, że jednak ktoś odważył się zaatakować. Usłyszał dziki okrzyk i zobaczył burzę brązowych włosów. Ruszył za resztą oddziału nie spuszczając wzroku z walczącego żołnierza.
Kobieta (Levi założył że to musiała być kobieta po długich włosach spiętych w niedbały kucyk) sprawnie zaczepiała stalowe linki o ciało tytana okrążając go i jednocześnie dezorientując. Gdy potwór wyciągnął rękę chcąc ją zaatakować zmieniła tor lotu, uniosła ostrza i bezbłędnie cięła kark olbrzyma, który zatoczył się i zaraz upadł na ziemię. Szatynka chwile stała na monstrualnym cielsku i coś krzyczała machając mieczem w stronę przejeżdżającego oddziału. Zaraz tuż obok niej zjawił się koń na którego sprawnie wsiadła i ruszyła w stronę pozostałych zwiadowców.
Właśnie w tej chwili Levi zdał sobie sprawę, że zna tę kobietę. Te dzikie okrzyki, nieporadnie zaczesane włosy i przede wszystkim okulary na nosie. Ta gadatliwa pierdoła jechała dokładnie w jego stronę. Westchnął niezadowolony i spojrzał przed siebie. Na horyzoncie już widać było mur, chociaż z tej odległości wydawał się być maleńki. Wracał. Tylko że sam. Najgorsze było to, że nie tylko on stracił kogoś bliskiego. Prawdopodobnie większość z otaczających go zwiadowców wracała sama. To go irytowało. Ich zmarnowane twarze, oczy opuchnięte litrów łez wylanych w nocy, zgarbione postawy. Trochę jakby każdy z nich afiszował się tym, że cierpi. "Straciłem najlepszego przyjaciela! Idioci! Nie widzicie jak cierpię?! Macie mnie pocieszać i mi współczuć!" To właśnie wyczytywał z ich zachowań. Pieprzeni egoiści. Ale z drugiej strony, trudno było im się dziwić, bo w końcu on sam stracił najbliższych, ale mimo to nie chciał, żeby inni zobaczyli jego słabość. Skoro wszyscy uważali go za nieczułego kryminalistę to niech tak zostanie. W ten sposób będzie o wiele łatwiej.
- Leviii! - usłyszał za sobą irytujący głos. Hanji Zoe. Ona jako jedyna nie wyglądała jak żywy trup. Nie odwrócił się w jej stronę ale mógłby przysiąc, że właśnie macha entuzjastycznie w jego stronę. W nocy to ona opłakiwała śmierć Isabelle i Farlana. A może kłamała? Z niewiadomych mu przyczyn dziewczyna usilnie starała się do niego zbliżyć, a z doświadczenia, którego nabył w podziemiu, Levi wiedział, że to może być niebezpieczne. Musiał trzymać brunetkę na dystans. Nie znał jej i dopóki nie uzyska konkretnych informacji nie mógł jej zaufać. Jeśli kiedykolwiek będzie jeszcze potrafił komuś zaufać.. ale to inna sprawa.
- Widziałeś to, prawda?!- zaczęła zrównując swojego konia z wierzchowcem Leviego. Mężczyzna patrzył przed siebie i nie odwrócił się do niej nawet na ułamek sekundy. Słyszał jednak jej przyspieszony oddech i dziwny chichot wydobywający się z jej ust. Skrzywił się nieznacznie.
- Patrzyłeś jak zabijałam tego odmieńca, więc musiałeś widzieć.- kontynuowała niezrażona tym, że wciąż ją ignorował. - Bez żadnych drzew czy budynków, tak świetnie poradzić sobie z tytanem! Kyaaa! Już nie mogę się doczekać aż zdejmę następnego! I to czyste cięcie! Zobacz no, nawet munduru nie poplamiłam sobie krwią! - mówiła coraz szybciej, co jakiś czas tracąc oddech. - może tobie nie dorównuje, to jak wczoraj pokonaliście tą trójkę to jednak był majstersztyk, ale ja też sobie radzę! Mam nadzieję, że natkniemy się na jeszcze jednego zanim dotrzemy do muru. Tak bardo chcę walczyć. To adrenalina. Tak to zdecydowanie adrenalina! Szkoda, że nie widziałeś jak podczas ostatniej wyprawy za mury...
- Nie przeszkadzam wam?- Levi usłyszał kolejny znajomy głos obok siebie. I tym razem nie zaszczycił swojego rozmówcy nawet spojrzeniem. Erwin Smith. Dziękował mu właśnie w duszy za to, że przerwał nieskładny monolog tej wariatki. Bruneta na prawdę gówno interesowało to, co wydarzyło się na ostatniej wyprawie. Spodziewał się usłyszeć więcej o "czystych cięciach" i dowiedzieć kilku szczegółów na temat śmierci pewnie sporej ilości tytanów. Cholera! Uświadomił sobie właśnie, że mimowolnie słuchał tej roztrzepanej okularnicy.
- Oczywiście, że przeszkadzasz! - Prawie krzyknęła kobieta.- Właśnie opowiadałam Leviemu o tym jak...
- Rozumiem. - znów jej przerwał i Levi znów podziękował mu w myślach. - Ale muszę przekazać wam ważną wiadomość. A dokładnie twojemu niezbyt rozmownemu towarzyszowi.- Zapewne teraz zerknął wymownie na Bruneta. Zapewne, bo ten wciąż przyglądał się rosnącemu przed nimi murowi. Nie miał zamiaru z nikim gadać.
- Masz rację.- wtrąciła Hanji.- Nie jest zbyt rozmowny.
Blondyn westchnął i kontynuował.
- Levi, gdy tylko znów znajdziemy się za murami to jedziemy prosto do głównej siedziby. Nie chciałbym, żebyś się gdzieś zapodział podczas wjazdu do miasta, zwłaszcza, że może być to trochę niebezpieczne. - zrobił krótką pauzę czekając na reakcję Leviego... nie doczekał się. Milczenie i obojętna mina bruneta sprawiły, że Smith już nawet nie chciał próbować.
- Hanji- zwrócił się do brunetki - Przypilnuj go gdy będziemy wjeżdżać do miasta. Ma dojechać do głównej siedziby.
- Tak jest!- krzyknęła dziewczyna. No i świetnie. Teraz to się jej już na pewno nie pozbędzie.
Levi miał zamiar wykonać rozkaz. No... może na swój sposób, ale wykonać. Chciał skorzystać z tego, że Erwin nie sprecyzował polecenia. Uśmiechnął się w duchu, ale jego twarz wciąż miała ten sam znudzony wyraz. Wciąż wpatrzony w ogromny szary mur, do którego wciąż się zbliżali. Na szczęście już nie długo a znajdą się w mieście. Dojedzie do pieprzonej siedziby, pozbędzie się trajkoczącej "towarzyszki" i będzie miał już na wszystkich wyjebane.
Potrzebował odciąć się od zwiadowców na jakiś czas. Nie, nie chciał uciekać, bo wiedział że skończyłoby się to dla niego albo więzieniem albo, co gorsza, zesłaniem z powrotem do podziemia. Teraz, gdy już zasmakował świeżego powietrza, gdy przyzwyczaił się do ciepłego dotyku promieni słońca na twarzy, gdy nie musiał martwić się o to, czy kolejnego dnia będzie miał co włożyć do ust, nie wyobrażał sobie powrotu do tej zatęchłej dziury. Dlatego nie mógł uciec od zwiadowców. Poza tym nie chciał uciekać. Mimo wielu wad i wielu irytujących ludzi naokoło, po pierwszej wyprawie, która zakończyła się tak tragicznie, musiał przyznać, że podoba mu się tutaj. Mógł zabijać, bez względu na konsekwencje. Może nie ludzi, ale tytanów. Levi zdecydowanie kochał zabijanie.
Dlatego nie chodziło mu o ucieczkę. Po prostu chciał się oderwać od wojska, na krótką chwilę. Na jedną noc. Przejść po mieście, poprzyglądać się ludziom, porządnie napić. Od czasu gdy Erwin wyciągnął ich z podziemnego dystryktu Levi nie miał okazji wyjść poza obszar głównej siedziby korpusu. Na początku mu to nie przeszkadzało, zwłaszcza że góra zapewniała mu coraz to nowa zajęcia każdego dnia. To też irytowało. Była to pewnie zasługa samego Erwina. To irytowało jeszcze bardziej. No ale jakoś przetrwał bez większych problemów. Teraz był pewien, że jeśli spędzi najbliższą noc zamknięty w jednym z baraków przeznaczonych dla nowych kadetów to zwariuje, chociaż sam nie wiedział, czy już czasem nie zwariował. No bo jaki człowiek o zdrowych zmysłach mógł stwierdzić, że podoba mu się w tej cholernej jednostce złożonej z samobójców?
Hanji wciąż o czymś trajkotała jednak, gdy przechodzili przez bramę z powrotem do miasta zamilkła. Levi w końcu na nią spojrzał i kompletnie nie rozumiał nagłej zmiany. Kobieta mocno przygryzła wargę a jej usta zamieniły się w wąską, bladą kreskę. Miał wrażenie, że cała zbladła. Wyprostowała się w siodle ale w jej oczach można było dostrzec ból. Tak jakby szła na śmierć: wyprostowana, dumna, pokazująca swoją wyższość ale jednocześnie głęboko w duszy przerażona. Dyskretnie rozejrzał się naokoło. Wszyscy żołnierze zamilkli. Jedni, silniejsi, tak jak Zoe dumnie podnieśli głowy. Inni skulili się w siodłach, zupełnie jakby chcieli zniknąć, a na ich twarzach malował się ból, strach i poczucie winy. Uniósł lekko brew i próbował zrozumieć dziwne zachowanie członków korpusu. Gdy przekroczyli bramę i znaleźli się w mieście wszystko stało się jasne.
- Zobacz... gdy wyjeżdżali było ich o wiele więcej.- Usłyszał fragment rozmowy dwóch kobiet.
- Tak. A te wozy... Ta góra trupów...
- Za nasze pieniądze zabijacie kolejnych żołnierzy! Gdzie tu jest logika?! Korpus Zwiadowców już dawno powinien zostać zlikwidowany.- krzyczał gruby, niski mężczyzna. Kilku młodszych mu potakiwało i równie zawzięcie wygrażali dowódcy.
- Mamo? Dlaczego jest ich tak mało? -spytał mały chłopczyk swojej matki, która trzymała go na rękach.- Tak bardzo chciałem widzieć jak wracają, a wszyscy są smutni.
- Bo wielu z nich umarło synku- cierpliwie tłumaczyła kobieta.- Wciąż jeżdżą za mury, chociaż wiedzą, że to nam nie pomoże. Niepotrzebnie wielu młodych ludzi umiera.
- A ja mógłbym zostać zwiadowcą? - w oczach dziecka pojawił się nagle błysk.
- Nie kochanie. Jeśli chciałbyś wstąpić do wojska nie zabronię ci, ale nie pozwolę ci zostać jednym z tych samobójców.
Jakiś facet podbiegł do Levi'a i chwycił go za nogę.
- No i no? Znaleźliście sposób na pokonanie tych pieprzonych tytanów? coś mi się wydaje, że nie! Oddajcie nam nasze pieniądze! Oddajcie, naszych bliskich, którzy nadaremnie umarli!
Brunet zaklął pod nosem i bezceremonialnie kopnął mężczyznę. Ten upadł na ziemię widocznie zaskoczony. Kilku innych już chciało rzucić się na Levi'a ale gdy tylko napotkali jego spojrzenie zatrzymali się, a na ich czołach pojawiły się drobne kropelki potu.
- Postaraj się opanować.- szepnęła do niego Hanji. - Jeśli jakiś się do ciebie przyczepi po prostu zignoruj, w końcu zawsze odpuszczają.
W odpowiedzi cmoknął zirytowany.Mógłby przysiąc, że gdy wyjeżdżali z miasta było o wiele mniej ludzi. Czyli te sukinsyny przyszły tu oglądać ich porażkę. Siedzieli tu, zamknięci za tymi cholernymi murami, nie robili nic, po prostu żyli. Na prawdę czuli się bezpieczni? Przecież od tytanów oddzielała ich tylko jedna, szara ściana, która na dobrą sprawę mogłaby zostać zburzona. Levi czuł, że kiedyś do tego dojdzie. Kiedyś mur runie a ci wszyscy idioci nie będą mieli szansy się obronić. W ten sposób ludzkość upadnie.
W tym momencie coś uderzyło bruneta w głowę. Odwrócił się w stronę, z której nadleciał nieznany pocisk i zmierzył tłum wściekłym spojrzeniem. Dostrzegł jeszcze kilka przedmiotów, prawdopodobnie kamieni lecących w stronę innych zwiadowców. Jeszcze tego cholera brakowało! Jacyś idioci korzystali z chwili anonimowości wśród tłumu i postanowili pokazać jak bardzo nienawidzą korpusu. Tacy zwykli buntownicy, którzy potrafili działać tylko gdy stali pośród masy ludzi i nikt nie znał ich tożsamości. Mógłby się założyć, że jeśli któryś z żołnierzy złapał by takiego delikwenta to niedoszły buntownik posikałby się w gacie ze strachu i przez pół godziny przepraszał i obiecywał, że to już nigdy się nie powtórzy.
Złapał lecący w jego stronę nieduży kamień. Spojrzał na pocisk a następnie w tłum. Udało mu się dostrzec mężczyznę, który go zaatakował. Tan natychmiast zbladł gdy zdał sobie sprawę, że został zauważony. Cofnął się o krok, odwrócił i uciekł. Levi zaklął w myślach. Zaczynał powoli rozumieć Erwina.
To bydło siedziało i bezpiecznie grzało dupy za murami. Oczywiste było to, że jeśli ludzkość nie znajdzie sposobu na zlikwidowanie tytanów to prędzej czy później wszyscy zostaną pożarci. Zwiadowcy działali. Tylko zwiadowcy działali. Cała reszta wmawiała sobie, że święte Maria, Rose i Shina ich obronią. Jak to możliwe, że nie czuli się upokorzeni? Nie czuli się jak ptak w klatce, który już nigdy nie wzbije się w powietrze? Przecież odgrodzili się od niebezpiecznego świata zewnętrznego i trwali w tym złudnym poczuciu bezpieczeństwa. W dodatku wyzywali jedynych ludzi, którzy mięli na tyle odwagi, bądź byli na tyle głupi, żeby działać. Levi zrozumiał. Potrzebowali informacji, musieli znaleźć sposób na pokonanie tytanów. Jak inaczej mięli zrobić krok naprzód jeśli nie dzięki wyprawom za mury? Żaden zwiadowca nie umarł na darmo. Śmierć każdego była ważnym kawałkiem układanki, kolejnym etapem przybliżającym ludzkość do odzyskania zranionej dumy i wolności. Ci niezadowoleni wieśniacy tego nie rozumieli. On sam nie był pewien, czy to słuszny wybór, ale innej drogi nie było. Mogli iść naprzód po trupach albo stać w miejscu i czekać na śmierć. Wbrew pozorom nie trudno było podjąć decyzję.
- Za każdym razem tak jest.- Usłyszał szept Hanji po swojej lewej stronie. - Dlaczego oni nie rozumieją? Przecież nie mamy wyboru!
Nie odpowiedział. W głosie kobiety słychać było smutek i bezradność. Mimo, że walczyli. Mimo, że wciąż szli naprzód to wciąż zastanawiali się, czy to co robią jest słuszne. Każdy z nich. To dlatego gdy przekroczyli bramę miasta natychmiast spochmurnieli. Znów w ich umysłach pojawiło się pytanie:" Czy było warto?"
Jakaś starsza kobieta zaczepiła młodego chłopaka jadącego za Levim.
- Mój syn Robbert Kreug też jest zwiadowcą.- zaczęła dłuższy wywód.- To miała być jego pierwsza misja na mur. Nie mogę go nigdzie znaleźć. Możesz mi chłopcze powiedzieć, gdzie jest? Może jedzie na wozach z zaopatrzeniem. To jest możliwe, prawda? Jest mniej więcej w twoim wieku, przystojny, ma czarne włosy. Proszę, powiedz mi gdzie go znajdę.
- Przykro mi, ale na tę chwilę nie mogę udzielić pani żadnych informacji.- chłopak starał się mówić obojętnym, formalnym tonem, ale jego głos się załamał. Levi już wiedział. Niejaki Robbert Kreug nie żył. Prawdopodobnie jadący za nim żołnierz był dla niego kimś ważnym. Może przyjacielem? Brunet wywnioskował to słysząc drżący głos młodego. Kobieta też chyba zrozumiała, bo bez słowa odsunęła się od chłopaka. Ta cisza wyrażała więcej niż najgłośniejszy krzyk. Ból matki, która straciła syna.
Im dalej od bramy się znajdowali tym mniej ludzi ich otaczało. Levi odetchnął głęboko. Jeśli tak miały wyglądać wszystkie powroty to on chyba podziękuje. Zbyt wiele irytujących sytuacji jak na jeden dzień. Hanji wciąż milczała. Odkąd wjechali do miasta powiedziała do niego tylko dwa krótkie zdania. Był z tego powodu bardzo zadowolony. Gdyby jeszcze musiał ciągle słuchać tego wnerwiającego głosiku to najpierw uciszył by ją a potem cały ten pierdolony tłum. Zdecydowanie potrzebował odpoczynku.
***
Pod główną siedzibą korpusu nie było tłumów. Pojedynczy ludzie którzy przyglądali się oddziałowi przekraczającemu bramy przypominali raczej przechodni, który natrafili na ciekawe widowisko w drodze do domu lub do karczmy. Nie rzucali wyzwisk, nie mieszali żołnierzy z błotem. Po prostu przyglądali się i smętnym wzrokiem szacowali ilość strat. Tak, widać było po ich twarzach, że są świadomi tego, jak wielu zwiadowców tym razem zginęło. W przeciwieństwie do rozwścieczonego tłumy przy bramach miasta przechodnie zachowywali swoje opinie na ten temat dla siebie. I bardzo dobrze. Skoro nic nie robili to mogliby chociaż dać spokój ludziom, którzy próbowali działać.
Wjechali na spory plac przed starym zamkiem, w którym rezydowali zwiadowcy. Levi rozejrzał się naokoło i zsiadł z konia. Panowało zamieszanie, żołnierze odprowadzali zwierzęta do stajni lub ci wyżsi stopniem powierzali opiekę nad nimi nowym rekrutom. Brunet podszedł do młodej dziewczyny ciągnącej za sobą konia.
- Ej, młoda!- zawołał za nią. Dziewczyna odwróciła się w jego stronę trochę przestraszona tonem jego głosu. Gdy napotkała jego spojrzenie natychmiast zbladła.
- S.. Słucham?- jąkała się.
- Zabierz tego konia do stajni.- mruknął do niej Levi, wcisnął uzdę do ręki dziewczyny i nie mówiąc nic więcej ruszył w kierunku bramy oddzielającej siedzibę korpusu od reszty miasta.
- Tak jest! - mógłby przysiąc że mu zasalutowała, chociaż byli równi stopniem, może nawet ona stała wyżej w hierarchii. Nie przejmował się tym. Był już pewien, że nie spotka go nic nieoczekiwanego gdy usłyszał ten strasznie irytujący głos, którego właścicielka towarzyszyła mu w drodze powrotnej.
- Na prawdę jesteś strasznie niski. - stwierdziła stając przed nim Hanji.- Ile masz wzrostu? Cholera, jestem od ciebie wyższa? - przybliżyła się i ręką starała porównać ich wzrost.
Zoe dotychczas nie miała okazji stać obok Leviego. Rozmawiała z nim kilka razy w ciągu tej tragicznej wyprawy, ale za każdym razem siedział. Na koniu, na skrzyni lub na podłodze. Słyszała o tym, że nowy nabytek korpusu jest niski, ale żeby aż tak? Różniło ich dobre 10cm. Gdy tak stał przed nią wyglądał naprawdę marnie: podkrążone oczy, znudzona mina a do tego był wyjątkowo drobny. Gdyby Hanji zobaczyła go na ulicy a ktoś powiedziałby jej, że ten człowiek jest jednym z najsilniejszych członków oddziału, dałaby sobie rękę uciąć, że to tylko żart. Wyśmiałaby takiego delikwenta i poradziła, żeby więcej nie pił. Jak to często w życiu bywa powinna nie mieć już ręki... Widziała go w akcji i mogłaby zaryzykować stwierdzenie, że jest silniejszy niż Erwin lub nawet Mike. Poza tym właśnie była świadkiem tego, jak kazał dowódcy jednego z oddziałów odprowadzić swojego konia... Pani kapral bez sprzeciwu wykonała polecenie i jeszcze mu zasalutowała, mimo że był zwykłym rekrutem. Ta kobieta musiała widzieć go pierwszy raz na oczy i nie wiedzieć, że stoi wyżej niż brunet.
Wyglądało na to, że Levi nie zamierza słuchać nikogo, poza Erwinem. Nie bardzo wiedziała co takiego Smith powiedział brunetowi, że udało mu się zaciągnąć go do korpusu i jeszcze nakłonić do wykonywania rozkazów. Tajemniczy rekrut sprawiał wrażenie niezależnego i dumnego, a jak wiadomo w wojsku dumę trzeba schować do kieszeni a z niezależnością najlepiej jest się rozstać. Nie ważne czy to w Żandarmerii, Oddziale Stacjonarnym czy tu, u zwiadowców, zasady obowiązywały takie same: niżsi stopniem słuchają się tych stojących wyżej w hierarchii i nie ma się tu nad czym rozwodzić. Mimo to nie potrafiła wyobrazić sobie Levi'a salutującego, krzyczącego z zapałem "tak jest, sir!" i grzecznie wykonującego rozkaz.
Jeszcze raz mu się dokładnie przyjrzała. Od nóg, poprzez wąskie biodra i drobne ramiona aż do głowy i zobaczyła ten wzrok. Mogłaby przysiąc, że byłby w stanie zabić samym spojrzeniem. Ktoś słabszy od niej mógłby zejść na zawał przez samo patrzenie na niewysokiego mężczyznę. Ponadto jego twarz wciąż nie wyrażała nic poza znudzeniem, chociaż w oczach szalała najprawdziwsza burza. Kobieta uśmiechnęła się niepewnie i mimowolnie cofnęła o krok. Nawet na nią zadziałało, chociaż uważała się za silną. Jeszcze nigdy nikt nie patrzył na nią w taki sposób. Mogłaby wręcz chwycić do ręki tę przerażającą aurę i rządzę mordu.
- Skoro już się pośmiałaś to możesz zrobić pieprzony w tył zwrot i zejść mi z oczu. - zwrócił się do niej lodowatym tonem. Mówił to w taki sposób, że po każdym wypowiedzianym słowie Hanji czuła na plecach ciarki. Każdy normalny człowiek bez wahania spełnił by polecenie i już nigdy nawet nie pomyślał o tym, żeby stanąć mężczyźnie na drodze, ale Zoe na pewno nie należała do grona osób określanych mianem "normalnych". Uśmiechnęła się a w jej oczach pojawiła się dziwna iskierka, a jej twarz przybrała wyraz, jak stwierdził Levi: "osoby równo pojebanej".
-W końcu się odezwałeś! - prawie krzyknęła. Cholera, rzeczywiście. Od ich ostatniej rozmowy, która miała miejsce w ruinach zamku za murami Levi nie wypowiedział ani jednego słowa. I nie tyczyło się to tylko Zoe. Erwina też starał się ignorować. Miał dosyć ludzi, bo przez ludzi cierpiał. Już wiedział co musi zrobić aby przetrwać w oddziale. Najważniejsze to odgrodzić się od innych grubym murem tak jak ludzkość odgrodziła się od tytanów. Najprostsza i najskuteczniejsza metoda, a poza tym jego zimny i obojętny charakter sprzyjał tego typu działaniom. W sumie ten mur powstałby nawet gdyby Levi się o to nie starał. Jednak teraz po prostu puściły mu nerwy kiedy...
- Aż tak cię wkurza, gdy ludzie komentują twój wzrost? Przecież jesteś taki słodki.
- Zamknij się, bo nie gwarantuje ci, że przeżyjesz. - mówił powoli, głosem pozornie opanowanym ale jednocześnie wprost ociekającym jadem. Odwrócił się w stronę bramy i próbował ignorować kobietę, która cholera wie czemu ruszyła za nim.
- Ej, nie musisz być od razu taki nie miły. - mruknęła doganiając go i wyrównując swoje kroki z jego. - Poza tym niby gdzie się wybierasz? Erwin wydał rozkaz i na twoim miejscu nie ignorowałabym go.
- Erwin kazał dojechać prosto do głównej siedziby korpusu.- odpowiedział znudzony. Jeśli już raz się do niej odezwał nie widział sensu w olewaniu jej pytań puki były w jakiś sposób sensowne. Zmienił taktykę. Skoro humor Hanji znów uległ zmianie to istniała możliwość, że wznowi swój irytujący monolog. Może, jeśli będzie jej odpowiadał to nie zaleje go nieskładnym potokiem słów wyrwanych z kontekstu. -Więc tu jestem, przyjechałem prosto do głównej siedziby, nie zawieruszyłem się po drodze, więc gdy już wykonałem rozkaz mogę robić co chcę.
- Czyli? Co chcesz zrobić? Masz zamiar wyjść do miasta, prawda? Nie chcę nic sugerować, ale w tym momencie jest to trochę niebezpieczne zwłaszcza, że masz na sobie mundur. Widziałeś ten tłum przed bramą! Ludzie muszą się trochę uspokoić i wtedy bez problemu będziesz mógł pozwiedzać okolicę.
- Gówno mnie to obchodzi.
W towarzystwie szatynki stanął przed bramą odgradzającą oddział od reszty miasta. Na jego drodze stanęli dwaj wartownicy. Stosunkowo młodzi, prawdopodobnie nie brali udziału w wyprawie, ale co go to obchodziło. Chciał tylko przejść.
- Gdzie się wybieracie? -zapytał niższy chłopak. Mimo, że nie był wysoki, to jednak przewyższał Levi'a o pół głowy.
- Zastanów się przez chwilkę gdzie mogę się wybierać skoro stoję przed tą bramą. Gdy już skończysz myśleć powiedz komu tam chcesz, że poszedłem na spacer. - Levi zrobił krok w przód, jednak żołnierz wyciągnął miecz i zagrodził brunetowi drogę. Pewnie poczuł się urażony słowami mężczyzny. Biedactwo. To miało być wojsko? Ciepłe kluchy a nie zwiadowcy, skoro obrażali się o coś takiego.
- Zaraz... Hajni! Jednak wróciłaś! - odezwał się drugi chłopak i z uśmiechem na pulchnej twarzy uściskał kobietę. - Szczerze się martwiłem, gdy zobaczyłem jak niewielu was wróciło. Co się tak właściwie stało?
Levi rzucił Zoe zirytowane spojrzenie, ale się nie odezwał. Skrzyżował ręce na piersi i czekał cierpliwie. Szatynka rozpromieniła się. Ta reakcja mogła oznaczać, że mężczyzna w pewnym sensie jej zaufał! Skoro znała jednego ze strażników to na pewno uda jej się przekonać żołnierzy, żeby odpuścili. W tej prostej sprawie zdał się na jej pomoc! O tak, Zoe! Nie zawiedź tego karzełka, bo taka okazja może się już nie powtórzyć!
- Długo by opowiadać. - zaszczebiotała trochę zmienionym głosem. Levi westchnął. Czekał cierpliwie. Nie chciał wdawać się w bójki zaraz po powrocie z wyprawy, zdecydowanie wolał załatwić sprawę pokojowo. Może ta natrętna okularnica ich przekona i w końcu się na coś przyda. - W każdym razie mam do ciebie ogromną prośbę Mark. Nie przepuściłbyś mnie i tego krasnala- tu wskazała ruchem głowy na Leviego- do miasta? Mamy na prawdę pilną sprawę do załatwienia.
- Ta sprawa z rozkazu dowódcy? - spytał niepewnie chłopak.
- Nie.- mruknęła Hanji.
- Wybacz kochana, ale Keith nie pozwolił nikogo wypuszczać aż do jutra.
- No ale nie zrobisz tego jednego, malutkiego wyjątku, dla mnie?
- Wiesz doskonale jaki on jest. Jeśli się dowie to...
- Sikasz w majtki na samą myśl o tym co zrobi wasz gówniany dowódca.- wtrącił się Levi.
- Niby jakim prawem obrażasz dowódcę? Kim ty w ogóle jesteś, żeby się tak do mnie odzywać? - Chłopak schylił się żeby przeczytać oznaczenie na mundurze.- Zwykły rekrut... I ty myślisz, że masz prawo teraz wyjść z obszaru siedziby korpusu? Chyba śnisz malutki.
- Odsuń się cholerna okularnico. - mruknął Levi do Hanji. Ta posłusznie spełniła polecenie. Już czuła, że szykuje się niezła jatka.
- Ty też się odsuń.- wtrącił się niższy. - Nigdzie nie przejdziesz.
- A założymy się?
- Osz tym, mała szumowino. - warknął pulchniejszy, który prawdopodobnie nazywał się Mark. Zacisnął rękę w pięść i zamachnął się. Levi schylił się lekko zwinnie unikając ciosu. Chłopak młócąc ręka powietrze zachwiał się ale brunet to wykorzystał. Chwycił drugą rękę Marka i boleśnie ją wykręcił w tył całkowicie go unieruchamiając. A tyłu w jego kierunku ruszył niższy chłopak, ale Levi kopnął go w splot słoneczny. Poszkodowany otworzył usta próbując złapać oddech. Zgiął się w pół i upadł na kolana wciąż rozpaczliwie starając się zaczerpnąć powietrza. Z ust na drogę zaczęła skapywać jego ślina a w oczach pojawiły się łzy. Na ten widok unieruchomiony Mark zaczął się wyrywać.
- Nie szarp się bo źle trafię i będziesz wąchał kwiatki od spodu.- poinformował go Levi obojętnym tonem. Chłopak w momencie znieruchomiał i przełknął głośno ślinę. Niski zwiadowca uderzył go bokiem ręki w szyję tuż obok ucha. Pod Markiem momentalnie ugięły się kolana i od spotkania jego twarzy z glebą nie dopuścił Levi wciąż trzymający jego rękę. Położył delikatnie ciało nieprzytomnego wartownika na ziemi i znów spojrzał na drugiego chłopca, któremu właśnie udało się zaczerpnąć powietrza. brunet otrzepał ręce, nie zerknął nawet na stojącą za nim Zoe tylko przeszedł przez bramę w kierunku miasta.
Szatynka dogoniła go co chwila obracając się i sprawdzając stan dwóch chłopców, którzy stanęli na drodze niewłaściwej osobie.
- Po co za mną leziesz?- spytał Levi rozglądając się. Wyglądał jakby czegoś szukał.
- Erwin kazał mi ciebie pilnować.- zaśmiała się.- To było coś! W takim tempie unieruchomić dwóch większych od siebie przeciwników. Pewnie długo to ćwiczyłeś, co? Nauczysz mnie kiedyś?
Zatrzymał się i chwycił ją za przód munduru. Musiała się schylić, żeby ich twarze znalazły się na jednym poziomie.
- Nie musisz mnie niańczyć, dam sobie radę. Jesteś denerwująca i gadasz od rzeczy. Najchętniej pozbyłbym się ciebie tu i teraz ale...
- Ale?
Puścił ją znów ruszył przed siebie.
- Jesteś kimś ważniejszym niż ci dwaj. Poza tym jako jedna z nielicznych nie prężysz się przed Erwinem i nie robisz z siebie pieprzonej ofiary. Tylko czemu uczepiłaś się akurat mnie?
- Bo jesteś zagadką.- przyznała szczerze. -A ja kocham tajemnice. I wiesz co? Wydaje mi się, że zbytnio się od siebie nie różnimy.
Nie odpowiedział. Szedł zamyślony a ona uśmiechała się głupio u jego boku. Dobrali się. Jak ogień i woda.
______________________________________________
No dobra, jest mój one-shot chociaż nie skończony... Tak, wiem miało nie być kontynuacji ani nic takiego, tyle że żeby napisać końcówkę potrzebuje czegoś a mianowicie mangi po polsku :/ Wciąż czekam aż mi ją przyślą, a nie chcę napisać nić co by się nie trzymało kupy. Jeśli was zainteresowało to będziecie musieli poczekać i resztę albo dopiszę do tego posta albo skończę już w nowym.
Dajcie znać, czy chcielibyście wiedzieć co będzie dalej i jak myślicie, gdzie Levi tak bardzo chciał pójść. xD
Pozdrawiam
Koneko :*
Subskrybuj:
Posty (Atom)