niedziela, 7 lutego 2016

Rozdział XIX

  Niedbałym ruchem ręki przeczesał swoje hebanowe włosy, których kosmyki wciąż plątały się na lekkim wietrze.  Mimo późnej pory na deptaku wciąż było jasno i bardzo tłoczno. Miał na sobie smolisty frak z epoki, błyszczące, czarne buty a idąc podpierał się gustowną laską, którą od czasu do czasu beztrosko wymachiwał. Miał na prawdę doskonały humor. Kilka razy przyłapał sam siebie na cichym pogwizdywaniu, a delikatny uśmieszek wciąż pojawiał się na jego twarzy. Był blady, co stanowiło ciekawy kontrast z jego ciemnymi włosami i głębokimi, czarnymi oczami. Był jak duch odziany w ciemność. Światła latarni tylko potęgowały atmosferę tajemniczości, która towarzyszyła mu odkąd tylko wyszedł z domu. Ludzie oglądali się i przyglądali mu z zaciekawieniem. Jego strój nie był niczym niezwykłym, bo w Stolicy można było spotkać przeróżne osobistości, od młodych dziewczyn poprzekłuwanych, ubranych w gorsety i ciemne spódnice do mężczyzn w różowych, obcisłych bluzkach z toną brokatu na powiekach. Różnorodność była cechą charakterystyczną tego miejsca.

   Jednak on przyciągał i absorbował całą ludzką uwagę. Miał czarne oczy. Nie ciemno brązowe, tylko zupełnie czarne, jakby źrenica zajmowała miejsce barwnej tęczówki. W Stolicy było to na tyle rzadko spotykane, że przyciągało uwagę każdego, kto tylko odważył się skrzyżować z nim spojrzenie.. Różnorodność. Tęczówki koloru letniego nieba, ciemnego piwa, popiołu lub soczyście zielonej trawy nie były niczym nadzwyczajnym. Były niezwykłe, niepowtarzalne ale w pewien sposób oklepane.

  Stanął przed okazałym budynkiem amfiteatru. Fasada z licznymi złotymi zdobieniami, motywami roślinnymi i rzędem patetycznie udekorowanych kolumn sprawiała wrażenie ponadczasowej i wprost zapierała dech w piersiach. Prowadzące do budynku marmurowe schody odbijały czerwony blask zachodzącego słońca i mieniły się tajemniczymi refleksami.

   Przed wejściem został zatrzymany przez starszego mężczyznę ubranego w drogi garnitur, z białymi włosami i zadbanym zarostem tego samego koloru. Ukłonił się lekko.

- Bardzo pana przepraszam, ale czy miał pan złożoną wcześniej rezerwację?

-Ależ oczywiście! - uśmiechnął się entuzjastycznie brunet pokazując rząd idealnych, białych zębów.

-Mogę prosić o nazwisko?

-Chase. Maxwell Chase.

***

   Pierwszy raz od prawie trzech tygodni wyszedłem z domu. Wiosna... wspominałem już, że nienawidzę tej pory roku? Pogoda zmieniała się jak w kalejdoskopie. Gdy się obudziłem i wyjrzałem za okno przywitało mnie szare niebo i krople deszczu monotonnie bębniące o szybę. Niezbyt zachęcający widok. Chcąc nie chcąc musiałem w końcu się zebrać i wyjść. Nauczony błędami przeszłości zaopatrzyłem się w ciepła kurtkę z kapturem. Ale jak już mieć pecha to konsekwentnie i do końca. Po niecałej godzinie wyszło słońce a ja prażyłem się pod grubą warstwą izolacyjną przeklinając wiosnę, po raz nie wiem już który. Narzekanie na pogodę nigdy nie wyjdzie z mody.

   Stałem przed niezbyt dużym, szarym budynkiem na obrzeżach dzielnicy. Niewielu ludzi tędy chodziło, bo nie była to bezpieczna okolica. Małolaty ganiające z bronią wszelkiego rodzaju, zaczynając od siekier a kończąc na śmiercionośnych widelcach, były integralną częścią tej okolicy. Ja lubiłem to miejsce. Mimo wszystkich wad, do których należał nieestetyczny, odpadający płatami tynk, czułem się tu niemal jak w domu. Może dlatego, ze w pewnym sensie mnie przygarnęli? Devil's Net. Kto normalny, zdrowy umysłowo wymyślił taką nazwę? Zajeżdżało mi to piętnastolatkiem oglądającym zbyt dużo kreskówek. No, niezbyt ambitne, ale każda organizacja musi mieć jakąś nazwę. Na jednej ze ścian widniał niedbały, czerwony napis przypominający raczej amatorskie graffiti. Wszystko tu było amatorskie, jakby dzieci bawiły się w tajne stowarzyszenie.

  Ale wbrew pozorom był to świetny kamuflaż. Ludzie omijali budynek, młodociane gangi miały lepsze miejsca na schadzki niż podupadające gospodarstwo. Panował względny spokój. Co prawda czułem na sobie wzrok przechodniów, gdy tylko podszedłem do drzwi i energicznie zapukałem. Może to ja tak zwracałem na siebie uwagę? Albo po prostu miejsce to było na tyle odludne, że widok człowieka przy budynku wywoływał małą sensację. Nie zdążyłem się nad tym dłużej zastanowić bo zobaczyłem przede mną człowieka w szarym T-shircie i wąskich jeansach. Uśmiechnąłem się uroczo i bez słowa minąłem mężczyznę wchodząc do jasnego pomieszczenia. Nie było zbyt wielkie. Na środku stał średniej wielkości stół z krzesłami najróżniejszego rodzaju. Z prawej strony od wejścia na ścianie znajdował się rząd półek pełnych książek i kilka szafek. Naprzeciwko znajdowało się przejście do małej kuchni, a z lewej strony stare drzwi prowadzące do niedużego pokoiku, w którym dane było mi spędzić kilka nocy gdy miałem 16 lat. Wtedy nie miałem bladego pojęcia gdzie jestem i jak się tu znalazłem. Nie spodziewałem się również, że jeszcze kiedyś tu wrócę.

    Bez skrępowania ruszyłem do kuchni i włączyłem wodę na herbatę. W drzwiach zobaczyłem Raphaela. Miał brązowe, krótko obcięte włosy i oczy podobnego koloru. Był wysoki, dobrze zbudowany. Pod obcisłą koszulką wyraźnie rysowały się mięśnie. Gęste, ciemne brwi jak zwykle marszczył, przez co wyglądał jak zbuntowany nastolatek. Uśmiechnąłem się na tę myśl. Znałem go już wystarczająco długo, żeby móc określić w jaki sposób się zachowywał. A zachowywał się właśnie jak zbuntowany nastolatek. Był jedyną osobą jaką  znałem, której wygląd w pełni odzwierciedlał charakter.

- No proszę, proszę. Kogo przywiało w nasze skromne progi. - Jego głos był wyprany z uczuć, zimny. Mnie nie przerażał, zdążyłem przywyknąć do jego humorów.

- Miałem problemy ze... zdrowiem. - uśmiechnąłem się i zaparzyłem herbaty. Spojrzałem na niego pytająco. On skinął głową, więc wyciągnąłem również drugi kubek. - Wiem, że za mną tęskniłeś, więc jestem.

- Tęskniłem. Tak bardzo, że prawie się poryczałem, gdy cię zobaczyłem.

- Ze szczęścia, mam nadzieję.

- Z rozpaczy.

- Niemiły jak zawsze. - wzruszyłem ramionami. Wcisnąłem mu w dłonie ciepły kubek i usiadłem przy stole. - Macie coś dla mnie?

   Skinął głową. Nieznacznie spiąłem mięśnie. Tego mi było trzeba. Listy nazwisk, szczegółowego planu i wolnej ręki. Poczułem szybsze bicie serca. Wolność. Znów będę wolny, chociaż przez krotką chwilę. Raphael chyba zobaczył moją reakcję. Nikły uśmieszek na mojej twarzy i lekkie rumieńce na policzkach.

- Nie napalaj się tak. Rany. All miał rację, na prawdę to lubisz.

- Nie robiłbym czegoś co nie sprawiałoby mi przyjemności. - oświadczyłem. - A jeśli już przy tym jesteśmy...- rozejrzałem się po pustym pomieszczeniu. Czegoś brakowało... Albo raczej kogoś. - Gdzie jest All? Zazwyczaj to z nim omawiałem szczegóły.

- Po pierwsze sam wiesz, że on jest z Edenu i nie będzie siedział w tej norze czekając aż łaskawie się zjawisz. Po drugie: będzie jak zawsze. To z nim omówisz szczegóły. Tylko tym razem jest to trochę grubsza sprawa.

   Mówił poważnym tonem, nie patrząc mi w oczy. Już wiedziałem, że nie żartuje. Na prawdę zapowiadało się coś grubszego, tylko nie wiedziałem na jaką skalę.

- O co dokładnie chodzi? - z mojego głosu również zniknęły resztki rozbawienia.

- Będziesz musiał na jakiś czas wyjechać. Spokojnie, wszystko zorganizujemy, będziemy regularnie płacić za twoją norkę, żeby cię czasem na ulicę przez ten czas nie wyrzucili.

- Brzmi jakbym wyjeżdżał co najmniej na kilka miesięcy.

  Skinął głową. Przełknąłem nerwowo ślinę.

- Gdzie dokładnie mnie wysyłacie?- spytałem.

- Zależy jak dokładnie chcesz wiedzieć. Nie znam szczegółów, więc nie mogę ci powiedzieć.

- A tak mniej więcej? Na wschód? Zachód? Jak daleko.

- Do Edenu.

    Słowo zawisło między nami. Zapanowała dziwna cisza. Patrzyłem na niego osłupiały. Jak to do Edenu? Ja? Po co? Zapowiadało się coś na prawdę niebezpiecznego, coś zbyt poważnego jak dla mnie.

- Mam prawo odmówić, tak? - przerwałem milczenie. Skinął. Zawsze gdy był zdenerwowany ograniczał się do ruchów głową. Często mnie to irytowało, ale w tej chwili nie miało większego znaczenia.

   Eden... Trochę jak gwiazdy. Jaśniejące gdzieś w oddali tajemniczym blaskiem ale nie osiągalne. Coś, co wykracza poza moje najśmielsze wyobrażenia. Coś co znałem tylko z opowieści, nagle znalazło się w zasięgu mojej ręki. Trzeba tylko wyciągnąć dłoń i zacisnąć palce. Tak daleko i tak blisko jednocześnie. Eden. Inny świat.

  Uśmiechnąłem się. Widziałem jak Raphael na mnie spogląda. Czego ode mnie oczekiwał? A może nie oczekiwał niczego? Nigdy nie potrafiłem go do końca zrozumieć, ale ja z reguły miałem problem z rozumieniem ludzi.

- Zgadzam się. - wypaliłem. Mogę się założyć, że w tamtej chwili moje oczy błyszczały jak w gorączce. - Pojadę do Nieba.

***

   W drodze do domu wstąpiłem do sklepu. Musiałem kupić coś do jedzenia, bo lodówka zaczynała świecić pustkami. Nigdy nie byłem wyjątkowo utalentowanym kucharzem, ale za to Desmont radził sobie w kuchni całkiem nieźle więc to zazwyczaj on przyrządzał posiłki. Tym razem miało być inaczej.  Czułem palącą potrzebę, żeby coś dla niego zrobić, nawet jeśli to miałby być tylko zwykły obiad. Musiałem go uszczęśliwić przed wyjazdem, bo zdawałem sobie sprawę, że mogę już nie wrócić.

   Rozmawiałem z Raphaelem prawie godzinę. Miałem niewiele czasu. Przez moją chorobę powstało niewielkie opóźnienie, jednak nie było problemu z jego nadrobieniem. Tylko musiałem wyjechać jutro z samego rana. Dostałem sporą torbę z eleganckim, drogim garniturem, parą błyszczących butów i sporą sumą pieniędzy. Miałem spotkać się z Allem koło szóstej i razem z nim przekroczyć granicę miasta. Tak po prostu. Bez żadnego czajenia się, skradania, skomplikowanego planu. Nie moglem uwierzyć, że to takie proste i jednocześnie bałem się. Jednak potrafiłem opanować emocję. Dopiero w Edenie miałem dowiedzieć się szczegółów i poznać nazwisko potencjalnej ofiary. 

   Jednak coś mnie kuło w sercu. Musiałem zostawić Desmonta na czas nieokreślony. Wiedziałem, że nie mogę mu tego wynagrodzić, albo raczej sobie. Zawsze byłem świadomy tego, że ja bardziej potrzebuję jego, niż on mnie. Wiele z nim przeżyłem, chociaż wciąż miałem tajemnicę. On nie miał pojęcia, kim jestem. Bałem się jego reakcji. Gdybym mu powiedział, że zarabiam zabijając ludzi może mógłby zrozumieć, poprosiłby mnie żebym przestał i wmówił, że nie robię tego z własnej woli. Ale co by było, gdyby wiedział, jaką przyjemność z tego czerpię? Przyśpieszone bicie serca, cisza dzwoniąca w uszach, przeradzająca się w krzyk, szkarłat na rękach. I to uczucie wolności. Zupełnie jakbym miał władzę, jakbym decydował kto powinien żyć, a kto umrzeć. Nie... Desmont by tego nie zaakceptował. A ja poza tymi chwilami, gdy cały świat należał do mnie, byłem słaby. Potrzebowałem go, by przeżyć. 

   Wsunąłem klucz do zamka i delikatnie przekręciłem. Cicho wszedłem do ciepłego pomieszczenia, rzuciłem kurtkę na komodę jednocześnie ściągając buty. Rozejrzałem się po pokojach. Nie było go. Jakaś część mnie się ucieszyła. Upichcę coś, ładnie podam, zjemy romantyczną kolację- niespodziankę. Ale coś w środku mnie zabolało. Niezadane pytanie. A jeśli nie wróci na noc? Jeśli nie będę mógł się z nim pożegnać? 

   Odsunąłem od siebie tę myśl i ruszyłem do kuchni wysypując na stół wszystko, co kupiłem. Potarłem ręce i uśmiechnąłem się zupełnie jakbym zaraz miał stoczyć walkę życia. 

***

   Zmęczony opadłem na krzesło obok kuchennego stołu. Spojrzałem z dumą na garnek pełen gorącego sosu pomidorowego i tonę makaronu w misce obok. No cóż... nie było to zbyt wyszukane danie, ale spaghetti było szczytem moich kulinarnych umiejętności. Przetarłem ręką czoło i właśnie w tym momencie usłyszałem dźwięk otwieranych drzwi. Nie obejrzałem się. Po chwili poczułem ciepłe ręce owijające się wokół mojej szyi i ciepły oddech tuż przy uchu. 

- Ugotowałeś kolację? Ty? - głos Desmonta był melodyjny i wyłapałem w nim nutkę rozbawienia. Uśmiechnąłem się.

- To miał być obiad. - Odwróciłem głowę i pocałowałem go w policzek. - Ale myślę, że możemy zakwalifikować go jako kolację.

- A z jakiej okazji? - Spytał. Wciągnął głęboko powietrze. - Pięknie pachnie. Może nawet będzie dało się to zjeść.

- Przecież nie gotuję aż tak źle. - mruknąłem. 

- Ostatnio spaliłeś jajecznicę... Puki nie spotkałem ciebie, myślałem, że coś takiego jest fizycznie niemożliwe. 

- Po prostu przez chwilę się zamyśliłem. Będziesz mi to wytykał do końca życia, prawda?

- Tak. - pocałował mnie w szyję. - Nałożysz, czy mam czekać aż ostygnie? 

   Mruknąłem pod nosem, że mógłby być bardziej wyrozumiały i sięgnąłem po dwa talerze. Nałożyłem makaronu i sosu i postawiłem na stolę. Na prawdę ładnie pachniało. Ładniej niż palone jajka...

   Jedliśmy w ciszy. Nieświadomie zaciskałem dłoń na widelcu. Jedzenie było dobre, zaskoczyłem sam siebie. Problem polegał na tym, że nie wiedziałem jak powiedzieć Desmontowi o moim wyjeździe. Ale chyba jeszcze bardziej bałem się, jak na to zareaguję. Nie chciałem żeby był smutny, ale nie zniósłbym gdyby tylko wzruszył obojętnie ramionami i zmienił temat. Przez to wahanie nie byłem w stanie powiedzieć słowa. 

   Gdy skończył jeść rozłożył się wygodnie na krześle i spojrzał na mnie uważnie. Najpierw odwróciłem wzrok, ale zaraz potem skarciłem się za to w myślach i zerknąłem w jego czekoladowe oczy.

- Co się dzieje? - spytał po chwili. - Nie wysiliłeś się tak tylko dlatego, że nagle pokochałeś gotowanie. Chodzi o coś więcej. Powiedz.

  Zamknąłem na chwilę oczy i przełknąłem ślinę. gdy znów spojrzałem na Desmonta opierał głowę na łokciach i uważnie mi przyglądał. Na moich ustach pojawił się niepewny uśmiech. Tylko w jego towarzystwie odsłaniałem moje prawdziwe uczucia.

- To miało być coś w rodzaju prezentu. - zacząłem. - Prezentu pożegnalnego. 

   Cisza. Otworzył szerzej oczy i wyraźnie zbladł. W tej chwili zrozumiałem jak to zabrzmiało.

- Cholera! - wstałem i do niego podszedłem. - To zabrzmiało, jakbym chciał cię zostawić, albo popełnić samobójstwo. W sumie to drugie łączy się z pierwszym...- mruknąłem bardziej do siebie. Pocałowałem go delikatnie w usta. - To wcale nie tak. - nagle poczułem to, czego przed chwilą tak strasznie mi brakowało. Pewność siebie. Zacząłem temat więc teraz trzeba go skończyć.

- Więc co się dzieje? - spytał znowu i zerknął na mnie podejrzliwie. 

- Muszę wyjechać. - powiedziałem patrząc w jego ciemne oczy. - Nie wiem dokładnie na ile, nie mogę powiedzieć ci dokąd. Wyjeżdżam jutro z samego rana. Po prostu chciałem się postarać, bo przez jakiś czas  nie będziemy się widzieć. - Uśmiechnąłem się promiennie i przelałem w ten uśmiech wszystkie moje emocje, zupełnie jakby znaczył więcej niż słowa. Desmont wstał i spojrzał w moje błękitne oczy.

- Musisz jechać? - spytał łagodnie. Skinąłem głową. Dopiero teraz zdałem sobie sprawę z tego, jak bardzo nie chcę go zostawiać. - Wrócisz?

- Obiecuję. - zbliżyłem się i złączyłem swój nos z jego. Byliśmy tak blisko. - Wrócę, nie ważne co się stanie. Wiesz, że jesteś dla mnie ważny, wiesz, że cię kocham. Nie mogę żyć bez ciebie bo to tak jakbym wyrzucił cząstkę samego siebie. 

  Pocałowałem go delikatnie a on odwzajemnił pocałunek. Zaraz jednak odsunąłem się od niego z poważnym wyrazem twarzy. 

- Des..- zacząłem niepewnie. - Co ty tak właściwie do mnie czujesz? 

  Nie odpowiedział. Uśmiechnął się tajemniczo i przyciągnął mnie do siebie. Pocałował mnie ale zupełnie inaczej niż ja jego. Bardziej zachłannie, bez cienia wahania. 

- Jesteś najważniejszą osobą w moim życiu. - wyszeptał wprost do mojego ucha tak cicho, że mógł to być tylko jego oddech w który moja wyobraźnia wplotła piękne słowa. Lekko ugryzł płatek mojego ucha. Poczułem dreszcz przechodzący wzdłuż kręgosłupa. Wplotłem palce w jego brązowe włosy, kreśliłem delikatne kołka na karku, całowałem szyję. Znów się odezwał, tym razem głośniej.

- Kocham cię, Oli. Bardziej niż sam mógłbym się spodziewać. 

   Zamruczałem przy jego szyi. Wsunął ciepłe ręce pod moją koszulkę. Odsunąłem się od niego na tyle, żeby spojrzeć mu w oczy i uśmiechnąłem się złośliwie. Zacisnąłem palce w jego włosach i agresywnie pocałowałem. Czułem jego smak i spaghetti, które ugotowałem. Przygryzłem jego wargę, a on westchnął drapiąc moje plecy. Szarpnąłem lekko brązowe włosy i przycisnąłem go do ściany. Potem przetoczyliśmy się z jej pomocą do sypialni wciąż złączeni w gorącym uścisku. Z trzaskiem zatrzasnąłem drzwi, dzięki którym odgrodziłem nas od całego świata. I nie istniało już nic. Tylko ja i Desmont. I ognień. I pożądanie. I miłość. I tęsknota.

_______________________________________

 No więc ten, tego xD Jak zwykle zachęcam do komentowania, napiszcie, czy podobała wam się końcówka, jeśli nie co mogłabym zmienić i czy chcecie więcej takich scen ;)

 Pozdrawiam
Koneko :*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz