Jeszcze tylko chwilka, tylko troszkę, wytrzymam, muszę wytrzymać. Jestem pewna, że mi się uda. Wskazówki zegara są takie powolne. Ale to nic. Jestem silna. Tak niewiele brakuje do... wakacji <3
A może w wakacje uda mi sie wziąć za siebie i pisać regularnie? Kto wie :D Miłego czytania ;)
**********************************************************************************
Prawa noga. Lewa noga. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa.
Całą moją uwagę poświęcałem stawianiu kroków. Prawa, lewa. Czułem zimno. Chłód metalu w moim ramieniu. Paraliżował.
Prawa.
Zdrowa ręka podtrzymywała całe ciało chroniąc przed upadkiem. Podporą był człowiek. Człowiek? Desmont.
Lewa.
Świat wirował. Gdy dostałem nożem czułem ból, ale nie mógł się równać z tym co przechodziłem teraz. Straszliwe katusze. Widziałem śmierć. Stała przede mną i śmiała mi się prosto w twarz. "Dlaczego teraz boli bardziej? Może dlatego, że wcześniej byłem pobudzony." Adrenalina. Ból nie był najważniejszy, musiałem myśleć o wielu innych sprawach jednocześnie. Ale teraz, gdy się uspokoiłem moje myśli mimowolnie uciekały w kierunku rannej ręki.To potęgowało cierpienie i ból.
Prawa.
"Zabawne, kiedy powinienem myśleć o ranie, nic mnie nie bolało. Teraz, kiedy powinienem myśleć co dalej boli jak jasna cholera. Taki paradoks. Pierdolony paradoks" myślałem. Byłem bliski szaleństwa. Miasto wokół mnie mimo późnej pory szumiało nieskładnie. Światła latarni kłuły w oczy. Świat wirował.
Lewa.
Przecież już nie raz dostałem. Nawet kilka razy oberwałem nożem. Ale nigdy nie wybierałem się w podróż z wystającym narzędziem z ciała. Narzędziem, które przy każdym kroku nieznacznie zmieniało swoje położenie. Spod którego wolno spływała stróżka krwi.
Prawa.
"Zaraz, zaraz. Jak on chce mnie opatrzyć? Przecież barman nie ma apteczki, a jeśli jakimś cudem ma to nie da jej pierwszemu lepszemu małolatowi. Cholera."
- N... Nie idź do baru.- wyszeptałem. Popatrzyłem na niego, a on na mnie. Zrobił się w momencie blady. Musiałem wyglądać naprawdę strasznie. Uśmiechnąłem się krzywo.
- Pomyśl -głęboko odetchnąłem i mówiłem dalej - jaki normalny barman do apteczkę szczeniakowi, którego na nigdy na oczy nie widział.
Rozmowa lekko rozjaśniła mi umysł, przestałem myśleć o ranie. Desmont skinął głową i ruszyliśmy dalej.
-Mogę z tobą pogadać? Jak mówię to mniej boli. - skrzywiłem się, gdy kurtka zahaczyła o nóż. - Słuchaj, jak przeżyję tę noc, to będę twoim dozgonnym dłużnikiem.
- Mnie wystarczy, gdy przestaniesz się izolować.
Popatrzyłem na niego krzywo, ale jego wzrok utkwiony był gdzieś w nicość daleko przed nami.
-Muszę. Muszę być sam. Nie potrafię już nikomu zaufać. - Byłem zdziwiony. Słowa same płynęły.
-A mnie jakoś w tej chwili zaufałeś, prawda? Z każdą chwilą zaskakujesz mnie coraz bardziej. Nie zawsze pozytywnie. Coś pewnie się stało w przeszłości, nie wiem co i nie wnikam. Postawiłeś barierę. Jesteś wredny i sprawiasz wrażenie, jakbyś nienawidził wszystkiego i wszystkich. Ale w twoich oczach widzę smutek.
-Pieprzenie- zaśmiałem się mimowolnie. Zaraz tego pożałowałem. Naprałem powietrza i mogłem mówić dalej - Gadasz jak jakiś wielki bohater tych wszystkich słabych książek. "Widzę w oczach" . Wiesz co można zobaczyć w ludzkich oczach? Powiedzieć Ci? Pieprzone oczy.
-Bierzesz wszystko zbyt dosłownie. Mówię w oczach, a chodzi mi o całą postawę. To jak chodzisz, jak unikasz ludzi, jak uciekasz wzrokiem. Przejrzałem cię, głupi nie jestem.
-A wyglądasz na takiego.
-No i o tym mówię. Bronisz się przed pokazaniem samego siebie. Zamiast być szczery spławiasz ludzi sarkastycznymi komentarzami. Tak nie można, kiedyś...
-I znasz mnie na tyle dobrze po 4 rozmowach?! Jaja se robisz.- Poczułem jego dłoń na mojej dłoni. Zatrzymaliśmy się, a on delikatnie posadził mnie na ziemi pod ścianą jakiegoś budynku.
-Siedź tu, zaraz wrócę. Nawet nie próbuj nigdzie emigrować.
-Gdybym tylko mógł... -westchnąłem. Patrzyłem jak odchodzi. Dziwny typ, bardzo dziwny. Co takiego go we mnie zainteresowało na tyle, że obserwował moje zachowanie, moje zwyczaje, sposób w jaki odnoszę się do ludzi? Co z nim jest nie tak? Dlaczego wtrąca się w cudze życie?
Jak byłem jeszcze brzdącem ludzie do mnie lgnęli. Pamiętam, zawsze byłem otoczony wianuszkiem dziewczynek i chłopców, ale nigdy z żadnym z nich tak na prawdę się nie przyjaźniłem. Po prostu byli. Towarzyszyli mi przy posiłkach, śmiali się, bawili ze mną. Mimo to zawsze czułem się samotny.
Czas mijał, nic się nie zmieniało, do czasu, aż pojawił się Max. Wywrócił moje życie. Był przyjacielem. Nie. Był kimś więcej niż przyjacielem. Pojawił się niespodziewanie i zniknął w podobny sposób. Z dnia na dzień. Był a potem go nie było. Proste i bolesne.Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto pod skorupą chowa wrażliwą duszę.
Miałem wtedy 12 lat? Bachor jeszcze. Zwykły dzieciak ze slumsów. Ale różniłem się od wszystkich innych i nie był to tylko wygląd. Miałem kogoś, kogo szanowałem. Kogoś, kogo uważałem za przyjaciela. Kokoś z kim byłem szczery. Kogoś, kogo kochałem. Dzięki temu byłem silny. Dziwne, ale zdałem sobie sprawę, z moich uczuć gdy już zniknął. Gdy pozostawił po sobie bolesną dziurę w moim wnętrzu. To było proste. Obudziłem się, a jego nie było.
Pamiętam jak na początku uważałem, że to dzień jak co dzień. Max często się zrywał wcześniej, to nie była żadna nowość. Ale gdy po południu wciąż nie wracał, zacząłem coś podejrzewać. Najpierw szukałem go wszędzie tam, gdzie miałem nadzieję go znaleźć. Potem szukałem we wszystkich innych miejscach. Nigdzie go nie było. Szukałem długo. Wracałem do sierocińca zapłakany, zrezygnowany. Wstawałem z nową nadzieją, której z dnia na dzień było coraz mniej, aż w końcu całkiem zniknęła. Razem z nim. Wszystko stało się szare. Ludzie, którzy mnie otaczali zaczęli irytować. Całą złość wyładowywałem na innych. Zawsze byłem silny więc często moja złość była fatalna w skutkach dla mojego otoczenia. Zanim się spostrzegłem nikogo obok mnie nie było. Zostałem sam. Postawiłem barierę i nikogo nie dopuszczałem do siebie. Z czasem ludzie zaczęli wiązać zmianę mojego zachowania ze zniknięciem Maxa. Zaczęli mnie obrażać, wyzywać od pedałów, chociaż niewiele mijali się z prawdą. Zostałem sam.
Usłyszałem kroki. Coś wewnątrz mnie pękło. Max. Jak ja za nim tęskniłem, nie chciałem tego przyznać, nigdy nie powiedziałbym tego na głos. Po moim policzku spłynęła łza. Samotna łza, taka ciepła, taka bolesna.
Zza rogu wyłonił się Desmont, niósł w ręce jakiś pakunek. Spojrzałem na niego moimi błękitnymi oczami. Łzy popłynęła same. Nie wiem czy przez nóż, który dalej sterczał z mojego ramienia, które pulsowało tępym bólem, czy przez moje rozmyślania.
Chłopak zbladł. Podszedł do mnie i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Po prostu przytulił. Delikatnie, uważając na ranę. Płakałem odurzony bólem i emocjami. Cicho. Tak, żeby nikt mnie nie usłyszał. A potem zasnąłem. Nie na długo.
Obudziło mnie coś strasznego, coś co trudno sobie nawet wyobrazić. Desmont z mojej częściowo zakrzepłej rany wyszarpnął nóż. Wrzasnąłem. Wszystko na chwilę zniknęło. Zostałem tylko ja i niesamowity ból, promieniujący przez całą rękę. Miałem wrażenie, że chwila, w której wracam do siebie trwała wiecznie.
Desmont sprawnie opatrzył mnie zakupionymi bandażami. Nie pamiętam tego dokładnie. Moja świadomość rwała się. Czułem wszystko kilka razy intensywniej niż normalnie. Miałem wrażenie, że umieram. Gdy już się trochę uspokoiłem pomógł mi wstać. Zakomunikował chyba, że wracamy do bidula. Skinąłem głową. Nie miałem siły. Na nic.
Nie pamiętam powrotu. Możliwe, że idąc spałem, lub co jakiś czas traciłem świadomość.Wiem tylko, że było ciężko skupić się na własnych krokach.
Lewa noga. Prawa noga. Lewa. Prawa. Lewa.
MEGA!!!
OdpowiedzUsuńLewa, prawa, lewa prawa: jak przy wnoszeniu sztandaru na apel szkolny lub w wojsku. Milusio :)
Po prostu mega!!!