I jest! kolejna część! Zapraszam do czytania <3
************************************************************************************
Dzień w szkole minął jak każdy inny. Kilku uczniów zwróciło uwagę na mój podarty płaszcz, nauczyciele starali się ignorować. Szkoła była biedna, bo chociaż znajdowała się niedaleko granicy Jigoku i Edenu, to jednak wciąż to była ta gorsza część świata, przynajmniej dla mnie. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać po tej lepszej stronie, jeść 3 ciepłe posiłki dziennie, mieć własny pokój, miękkie łóżko, czyste ubrania. Raz na jakiś czas jakiś biedniejszy mieszkaniec Edenu przekraczał granicę, wyróżniał się, odstawał. A naturalną granicę tworzyła rzeka Kari, w której zakolu rozwijał się bogaty, luksusowy, bezpieczny świat. Teoretycznie każdy mógłby wejść do "Nieba". Niestety tylko teoretycznie. Władze miasta postawiły patrole przy każdym moście. Jeśli tylko ktoś nie zadbany, brudny, śmierdzący zbliżał się do drugiego brzegu był sprawdzany i kontrolowany. Teoretycznie granice mógł przekroczyć każdy, kto miał czyste ubrania, butelkę perfum i eleganckie buty. Ale to była tylko teoria bo w slumsach nikt tego nie miał. Bieda była wszechobecna, nie było żadnego organu, dbającego o porządek i bezpieczeństwo. Ludzie umierali na ulicach. Ja miałem ładną buźkę, miałem szczęście i pecha jednocześnie.
Mijałem chłopców i dziewczęta, niektórzy byli lepiej ubrani, inni gorzej. Wszyscy się ode mnie odsuwali, przez niemiłą woń substancji, która została wtarta w moje włosy. Szczęście w nieszczęściu. Od początku chciałem trzymać się na uboczu, ale ignorowanie ludzi, chcących się zaprzyjaźnić mogłoby być kłopotliwe. Jednak wszyscy unikali mnie jak ognia, cofali się gdy przemierzałem wąskie korytarze placówki. Uśmiechnąłem się, jednak w tym uśmiechu nie było radości, tylko smutek i samotność. Ale wiedziałem, że tak musi być. Skończę naukę, znajdę jakąś pracę i może nie będę musiał spać na ulicy.
Zadzwonił dzwonek. Jeszcze raz zerknąłem na kartkę, którą wręczyła mi woźna i ruszyłem w stronę mojej klasy. Otworzyłem lekko skrzypiące drzwi. Wszyscy siedzieli już w ławkach. Rozejrzałem się szybko i ruszyłem w stronę wolnego stolika. W pewnym momencie poczułem coś między kostkami i zanim zdążyłem zareagować leżałem na ziemi. Za plecami jakiś chłopak rechotał przepitym głosem. Znałem ten śmiech, znałem ten głos, ale przecież on był starszy. Jakim sposobem znalazł się w tej samej klasie co ja? Odwróciłem się powoli. Starałem się, aby moja twarz wyglądała obojętnie.
- Spóźniłeś się śmierdzielu- śmiał się barczysty chłopak. Ten sam, który niecałe pół godziny temu szarpał mnie za koszulę.
- Co tam się dzieje? Małecki? Co ty znowu wyprawiasz? Przestań się śmiać i pomóż koledze!- Nauczyciel patrzył na mnie z politowaniem, jego głos był zmęczony. Prawdopodobne było to, ze chłopak był jednak starszy, po prostu nie przeszedł do drógiej klasy. Wstałem powoli, przetarłem bolące kolano i usiadłem w ostatniej ławce. Przez chwilę wszyscy patrzyli się na mnie z zniesmaczonymi minami. Ja wbiłem wzrok w nauczyciela a on ledwo dostrzegalnie westchnął. Widać było, że praca go przerastała.
Jak zwykle pierwszego dnia zaczęło się ględzenie. Krótka historia szkoły, "wybitni" absolwenci, omówienie planu lekcji. Nie słuchałem. Myślami byłem gdzieś bardzo daleko. Jeszcze rok i będę musiał opuścić sierociniec. Jak sobie poradzę? Czy uda mi się znaleźć pracę? Co prawda gdy tylko znalazłem czas siadałem na głównej ulicy, na której często pojawiali się biedniejsi mieszkańcy Edenu. Siadałem i żebrałem. Mieszkańcy Jigoku niechętnie dzielili się pieniędzy, ale szlachetni państwo zza rzeki tak. Nawet jeśli często słyszałem ich narzekania na brak pieniędzy to jednak zawsze wrzucili jakiegoś drobniaka. A co było najśmieszniejsze? Po uczynku miłosierdzia zawsze uśmiechali się z żalem w oczach, jakby mówili "wybacz, podarowałbym więcej, ale u mnie też jest ciężko". Pieprzenie. Za tyle ile oni wydawali na chleb ja mógłbym kupić sobie płaszcz. nie najlepszej jakości, ale nie byłoby mi chociaż zimno. A oni? Jebani, skąpi państwo dawali grosze, za które nawet bilet na autobus ciężko było kupić. Ale nie miałem innego wyjścia. Żebranie nie było poniżające, było raczej nudne i niewygodne. Zwłaszcza zimą. Bez kurtki. Którą jacyś idioci postanowili mi zamienić na szmaty. Cholera jasna! Aż tak im się nudziło?! Jak ja teraz do bidula niby wrócę? Przecież zarąbią mnie za tę kurtkę. Już byłem pewien, że pójdę spać bez kolacji.
Z rozmyślań wybudził mnie dopiero głos dyrektora, odprawiającego uczniów do domu. Bylem w auli, gdzie właśnie zakończyło się uroczyste rozpoczęcie roku. Kiedy się tu znalazłem? Jak się tu dostałem? Tak... Potrafiłem czasem zatopić się w myślach i zapomnieć o całym świecie, prawie jakbym spał.
Znów owinąłem szyję skrawkiem kurtki i ruszyłem w stronę domu dziecka. Nie miałem już pieniędzy na autobus. Trząsłem się z zimna. Świeciło słońce ale było strasznie mroźno. Kałuże tworzyły małe ślizgawki na których bawiły się brudne dzieci. Starałem się iść jak najszybciej. Po pięciu minutach nie czułem już palców. Zacząłem chuchać i je rozcierać. Bałem się, że zanim przejdę te 2 kilometry to umrę. Po prostu zamarznę.
Wszedłem w wąską uliczkę. Gdzieś daleko, na głównej drodze błądził jakiś bogatszy facet. Kilku nietrzeźwych mężczyzn leżało pod ścianami budynków. Zastanawiałem się, czy jeszcze żyli. Byłem mniej więcej w połowie drogi, która łączyła 2 większe ulice, zwyczajny skrót, gdy przede mną pojawiły się cztery sylwetki. Za plecami mięli zimowe słońce, które świeciło nisko i bardzo intensywnie. Gdy podniosłem oczy, żeby rozpoznać ich twarze zostałem boleśnie oślepiony blaskiem. Nie zdążyłem zasłonić twarzy zmarzniętą ręką, kiedy usłyszałem szybkie kroki i poczułem intensywny ból. Dostałem pięścią w brzuch, wyglądało na to, ze mój oprawca włożył w ten cios wiele siły. Powietrze uciekło z płuc. Stałem przez chwilę zgięty w pół, moje usta poruszały się, prawie jak u ryby, bezskutecznie próbując zaczerpnąć mroźnego powietrza. Osunąłem się na kolana. Zacząłem kaszleć i zanim zdążyłem złapać kolejny oddech poczułem silne kopnięcie, tym razem w plecy. Padłem bezwładnie na zimny chodnik desperacko próbując oddychać. Przepona odmawiała posłuszeństwa. Cudem udało mi się opanować ogarniającą mnie panikę. Uspokoiłem się odrobinę i spróbowałem powoli zaczerpnąć powietrza. Udało się. Oddychałem. Widocznie szybciej niż spodziewali się tego moi przeciwnicy odzyskałem oddech. Nie patrzyłem na nich ale wiedziałem że zaraz znowu zaatakują. Palce boleśnie szczypały przy każdym ruchu. Przeniosłem ciężar ciała na ręce i szybkim ruchem nogi sprowadziłem jednego z bandy do pozycji parterowej.Usłyszałem głuche uderzenie, najwyraźniej rąbnął głową o beton. Nie ruszał się. Szybko wstałem, lekko ugiąłem nogi, byłem gotów zarówno zacząć walczyć jak i dać nogę. Teraz dopiero zobaczyłem ich twarze. Na ziemi leżał rudzielec, który rano wtarł mi śmierdzącą substancję we włosy. Z ogłupieniem w oczach patrzyli na niego dwaj szatyni, bliźniacy lub po prostu niezwykle podobni do siebie bracia. Czwarty patrzył na mnie, z nienawiścią w oczach. Małecki. Uśmiechnąłem się na widok tego wzroku. Wprost emanował chęcią mordu, podobnie jak ja. "A miałem się kontrolować" pomyślałem. Rozejrzałem się szybko. Kontynuowanie bójki było złym pomysłem. Na głównej ulicy, za bandą, zauważyłem jakiegoś faceta. Istniała możliwość, że kolejny wielkoduszny mieszkaniec Edenu zechciał pozwiedzać slumsy, jeśli tak to była moja jedyna szansa. Wprost rzuciłem się w jego kierunku, taranując stojących na mojej drodze idiotów. Jakaś ręka chwyciła zawinięty wokół szyi kawałek płaszcza, ale ja po prostu się go pozbyłem. Wpadłem na gościa w szaleńczym biegu. Nie stracił równowagi, był umięśniony. Nie było widać tego pod grubą zimową kurtką, ale poczułem twarde jak stal mięśnie gdy tylko się z nim zderzyłem. Chwycił mnie i spojrzał pytająco. Spojrzałem na niego przerażonym spojrzeniem, a następnie za goniących mnie chłopaków. Zrozumiał mnie bez słów. Szarpnął mnie za rękaw od koszuli i zasłonił własnym ciałem. To mnie zdziwiło. Szajka natychmiast się zatrzymała, ale nie spuścili ze mnie wzroku, spojrzeń pełnych nienawiści.
-Jeśli go nie zostawicie zawołam tych tam, trochę pozmyślam i gwarantuję wam że rodzona matka was nie pozna- powiedział spokojnym, opanowanym tonem, ruchem głowy wskazując na straż stojącą przy moście.
-Zabił naszego kumpla!- wrzasnął jeden z bliźniaków.Facet spojrzał na mnie lekko zdziwiony, ale ja nie patrzyłem na niego, patrzyłem na rudzielca leżącego w wąskiej uliczce. Co było w tym wszystkim najdziwniejsze? Uśmiechałem się. Przecież go zabiłem! Co w tym było takiego śmiesznego!? Zmarszczyłem brwi, ale nie potrafiłem pozbyć się drwiącego uśmiechu z twarzy. Nagle poczułem, że ciepła dłoń, która do tej pory spoczywała na moim ramieniu, zniknęła. Ogarnął mnie chłód. Dopiero teraz na niego spojrzałem. Nie był wcale stary. Co prawda był sporo starszy ode mnie, ale nie można było go nazwać starym. Jasne oczy płonęły wręcz inteligencją. Brązowe włosy, modnie obcięte opadały krótkimi kosmykami na czoło, na którym widać było pierwszą zmarszczkę. Nie patrzył już na mnie. Odwrócił się powoli i ruszył w stronę wąskiej alejki. To odwróciło uwagę moich oprawców i stworzyło idealną szansę dla mnie. Uciekłem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz