niedziela, 28 czerwca 2015

Rozdział XIII

 Znowu mnie dość sporo czasu nie było, za co bardzo przepraszam :c 
W ciągu tego prawie miesiąca dowiedziałam się że jestem już całkiem ślepa. Moja wada wzroku i nienawiść do okularów troszkę nie współgrają. Ale dość o mnie, Zapraszam do czytania, zachęcam do komentowania, bo nawet nie wyobrażacie sobie jak bardzo to motywuje do dalszej pracy <3

*******************************************************************************

    Biały pokój. Pustka, biała pustka. Podłoga idealnie zlewała ze ścianami i sufitem. Nie potrafiłem określić, czy stoję na środku pokoju. Jasność zaczęła razić mnie w oczy, byłem zagubiony, niepewny, przerażony. Nie czułem nic fizycznego, tylko emocje, zalewały mnie, nie potrafiłem ich opanować. Nie myślałem o niczym konkretnym, mój wzrok błądził, nie miałem na czym go zogniskować. Żadnego dźwięku, przedmiotu, odczucia, zapachu. Nic. Pustka. Po dłuższej chwili w tym miejscu nie byłem nawet pewien, czy stoję na dziwacznej, śnieżnobiałej podłodze, czy unoszę się w powietrzu. Moje zmysły zaczęły wariować. Ja zacząłem wariować. Wszystko się mieszało. Nic już nie było realne. Ja nie byłem realny.
   Znikałem. Rozpływałem się. Stawałem się nicością.
 Moja świadomość dematerializowała się równie szybko co ciało. Strzępkiem sił udało mi się zatrzymać dziwaczny proces na kilka sekund. A może nic takiego się nie stało? Może się nie rozpadałem?
       Obudziłem się zalany zimnym potem. Czerń naokoło mnie kontrastowała z bielą mojego snu. Ramie od razu dało o sobie znać przeszywając całą rękę tępym bólem i nieprzyjemnym mrowieniem. Oddychałem szybko i płytko. Lekko uniosłem się na zdrowej kończynie i rozejrzałem dookoła. Wszystko zaczynało wracać do normy. Moje źrenice rozszerzyły się i przywykłem do ciemności. Mogłem nawet dojrzeć niewyraźne kształty. Słyszałem oddechy innych ludzi. Nie dwóch lub trzech, ale kilkunastu. Czułem zapach pleśni i mrozu.
   Wszystko wróciło do normy. Byłem w sierocińcu. Ktoś obok mamrotał przez sen. Odwróciłem się i zobaczyłem niewyraźną sylwetkę leżącą tuż obok mnie. Nie był przykryty żadnym kocem, za  to na sobie wymacałem dwa przykrycia. "Desmont, ty sukinsynu" pomyślałem. Nie dość, że mnie opatrzył i zaprowadził do bidula to jeszcze marzł teraz, żeby mi było ciepło. Przyczepił się jak rzep i nie zapowiadało się na to, żeby się odczepił w najbliższym czasie. Jego obecność mnie irytowała ale jednocześnie czułem przyjemne ciepło w środku. W końcu miałem kogoś blisko siebie, kogoś kto nie bał się mojego krzywego spojrzenia. To cieszyło i przerażało jednocześnie. A jeśli zniknie? Już raz ktoś, kto był mi bliski zniknął, nigdy nie wrócił. Najgorsze było to, że po tych latach myślenie o Maxie dalej bolało. Dlatego zazwyczaj odrzucałem tę myśli. Wracałem do spraw przyziemnych. Starałem się zapomnieć, za wszelką cenę. O wiele lepiej znosiłem ból fizyczny, ale psychikę miałem słabą, bardzo słabą. Dlatego za wszelką cenę starałem się zamknąć i odizolować od innych ludzi. "Przecież, jeśli nie będę miał obok żadnego innego człowieka nie będę cierpiał, prawda? Nikt mnie już nie zrani? Zawsze będę kontrolował sytuację. "
    Unikanie innych wcale nie było takie trudne. Na początku czułem się samotny, ale potem przyzwyczaiłem się. Wmówiłem sobie, że nikogo nie potrzebuję, że życie w samotności jest lepsze, wygodniejsze. Nie miałem racji.
    Leżał teraz obok mnie, nieświadomy moich rozmyślań. Idiota, a przynajmniej na takiego wyglądał. Idealista, myślący, że rozumie każdego człowieka, ze każdego potrafi rozgryźć. Przyczepa, nudny, przeciętny. Przyłapałem go jak parzył się ze swoją dziewczyną. Nic nas nie łączyło.
Więc dlaczego? Co to za uczucie? Chciałem, żeby tu był. Czułem, że jest kimś, kto może mnie zrozumieć, kimś kogo mi brakowało. Po dość długim czasie izolacji, ktoś wlazł z butami do mojego życia, przekroczył barierę, którą tak długo budowałem. Nie potrafiłem go zrozumieć. To było najgorsze. Nie umiałem odczytać jego następnego kroku, przewidzieć przebiegu rozmowy. Był zagadką i to najbardziej irytowało.
     Wymacałem jeden koc i go przykryłem. Skrzywiłem się lekko "Teraz mam u idioty dług".  Oczy mi się zamykały, w głosie zaczęło się kręcić, w uszach dzwonić. Nie chciałem tam wracać. Byłem pewien, że gdy tylko zasnę znów znajdę się w białym pokoju. Wszystko zacznie się od nowa. Nie dałem rady. Położyłem głowę na starej poduszce i zamknąłem oczy. "Wróciłem.."
                                        
     Jakiś ruch obok wyciągnął mnie z koszmaru. Rozejrzałem się przerażony naokoło, zalany potem, wciąż nieprzytomny.
  -Ej, uspokój się, nic ci nie jest. Ciągle żyjesz, a to chyba dobrze.
 Wpatrywałem się na siedzącego obok mnie chłopaka. "Sukinsyn" pomyślałem już całkowicie przytomnie.
Zamrugałem kilka razy, przetarłem twarz i chwytając jego ramienia wstałem.
  -Stop! Stop! Gdzie się wybierasz?
  -No chyba oczywiste, do szkoły. -Powiedziałem beznamiętnie. Ramie bolało jak cholera, ale wiedziałem, że jestem w stanie to znieść, bez większego problemu. Na prawdę mogłem iść, nie kozaczyłem.
  -Chyba se jaja robisz. Nie po to taszczyłem cię przez 2 kilometry, żebyś mi teraz zszedł w drodze do szkoły.
  -Przecież nic się nie dzieję. Trochę boli, ale da się wytrzymać. -spojrzałem na ranną rękę. - Muszę iść, bo nauka to dla mnie chyba jedyna szansa na w miarę udane życie, wiesz o tym. Jak nie pójdę...
  -Wiem, wiem. Mówisz w kółko to samo. Wymyśliłbyś jakieś ciekawsze tematy do rozmowy co?
  -Przypomnę, że to nie ja tu chcę rozmawiać.
  -Ostatnio powiedziałeś, że jak rozmawiasz, to mniej boli.- Wyszczerzył się z sarkastycznym uśmieszku.
  -Musiałem się skupić na czymś innym niż ręka- powiedziałem cicho. Przypomniało mi się wszystko, co czułem podczas tamtej nocnej przechadzki. Nie chciałbym, żeby kiedykolwiek to się powtórzyło, nie chciałbym już nigdy czuć takiego bólu. - Cholera jasna, nawet nie wyobrażasz sobie, jak to bolało!
  -Mów ciszej. Sory, masz rację. Jesteś pewien, że dasz radę iść?
W drzwiach zobaczyłem Jeni. Patrzyła na mnie ze smutkiem w oczach. "Co? Smutkiem w oczach? Cholera, znowu miał racje, jednak w ludzkim spojrzeniu można wyczytać emocje." Uśmiechnąłem się blado, nie wiem czy do niej, czy do samego siebie.
  -Nie ma problemu, dam sobie radę. 
Gdy mijałem ją w drzwiach usłyszałem tylko cichy głos 
 -Przepraszam.
Odwróciłem głowię w jej stronę, ale już szła w kierunku Desmonta, nie patrzyła w moją stronę. Teraz przepraszała, ale przez nią prawie umarłem. W sumie to ostatnie często 'prawie umierałem'. "Jeśli tak dalej pójdzie to moja przyszłość nie wygląda zbyt ciekawie. pomyślałem z lekką ironią. Odwróciłem się i poszedłem w swoją stronę, a w mojej głowie wciąż widziałem białą pustkę z mojego snu i Desmonta leżącego obok mnie tuż po moim przebudzeniu. 
                                                            ***
   Do szkoły wszedłem jak zwykle-sam. Nie patrzyłem nikomu w oczy, do nikogo się nie odzywałem, omijałem grupki ludzi błądzących po korytarzu. Podszedłem do starej, zardzewiałej szafki i wyciągnąłem podręczniki. Ktoś popchnął mnie, usłyszałem za plecami stłumiony śmiech. Nie odwróciłem się, to była moja codzienność. Udało mi się dosłyszeć kilka słów: "odludek, pedał, dziwak". Poczułem coś, czego nie czułem od dawna. To zabolało. Co? Mnie? Zabolało? Niby jakim sposobem? Byłem przecież uodporniony na te docinki. Znosiłem je codziennie przez kilka lat, a tu nagle poczułem coś z tego powodu? Niemożliwe. 
 Zacisnąłem dłoń w pięść i uderzyłem w moją zamkniętą szafkę. Rozległ się głuchy odgłos, spomiędzy palców wypłynęła cienka stróżka krwi. Odwróciłem się. Cały korytarz zamilkł. Zobaczyłem grupkę chłopców, którzy jeszcze przed chwilą cicho rechotali. Spojrzałem na nich lodowatym spojrzeniem. Zbladli. uśmiechnąłem się w duchu "Najpierw byli tacy odważni a teraz trzęsą się ze strachu". Omiotłem wściekłym wzrokiem cały korytarz a następnie ruszyłem w stronę przestraszonych kolesi. Mieli miny jakby spotkali sama śmierć. "Świetnie". Patrzyłem im głęboko w oczy i nie zatrzymując się ominąłem grupkę. Przez sekundę wstrzymali oddech. Ta satysfakcja rozpierała mnie od środka. To było na prawdę świetne. 
    Co było najdziwniejsze? Ramie nie bolało. No może lekko ale tylko przy gwałtownych ruchach rękę. Nie byłem zdziwiony. Po prostu o tym zapomniałem. W tamtej chwili nie rana była istotna tylko mój sukces. Dzięki tej akcji przez jakiś czas będę znów chodził korytarzami sam, nikt mnie nie zaczepi, wszyscy będą sie mnie bali. To dobrze. Dobrze. Po moim policzku spłynęła jedna, jedyna łza. Nie otarłem twarzy, pozwoliłem jej spłynąć do brody a potem wylądować na zimnej posadce korytarza. Znów będę samotny. A wewnątrz mnie emocje były podzielone. Jednocześnie się cieszyłem. Znów będę sam, nikt mi nie przeszkodzi, nikt nie stanie mi na drodze. Z drugiej strony pamiętałem tę noc. Gdybym był wtedy sam nie przeżyłbym. Umierałbym powoli w  męczarniach. 
  Z Desmontem wciąż się kłóciłem ale jednak był to pewien rodzaj rozmowy. Tu i teraz musiałem być cicho. Miałem tylko własne myśli, których coraz bardziej się bałem. Tak jak w moim śnie, jak w białym pokoju. Emocje wariowały, rozrywały mnie od środka, niszczyły. Zacząłem zastanawiać się nad znaczeniem tego koszmaru. Moje życie. Pustka. Chciałem być, sam. Chciałem, żeby nikogo nie było. Chciałem żyć obok, a nie z ludźmi. I zostałem sam. Zacząłem znikać. 
  W białym pokoju nie było nic, więc dlaczego ja miałbym zakłócić tę nicość? Też musiałem zniknąć.

sobota, 6 czerwca 2015

Rozdział XII

  Jeszcze tylko chwilka, tylko troszkę, wytrzymam, muszę wytrzymać. Jestem pewna, że mi się uda. Wskazówki zegara są takie powolne. Ale to nic. Jestem silna. Tak niewiele brakuje do... wakacji <3
A może w wakacje uda mi sie wziąć za siebie i pisać regularnie? Kto wie :D  Miłego czytania ;)

**********************************************************************************

      Prawa noga. Lewa noga. Prawa. Lewa. Prawa. Lewa.
 Całą moją uwagę poświęcałem stawianiu kroków. Prawa, lewa. Czułem zimno. Chłód metalu w moim ramieniu. Paraliżował. 
 Prawa.
Zdrowa ręka podtrzymywała całe ciało chroniąc przed upadkiem. Podporą był człowiek. Człowiek? Desmont.
   Lewa.
Świat wirował. Gdy dostałem nożem czułem ból, ale nie mógł się równać z tym co przechodziłem teraz. Straszliwe katusze. Widziałem śmierć. Stała przede mną i śmiała mi się prosto w twarz. "Dlaczego teraz boli bardziej? Może dlatego, że wcześniej byłem pobudzony." Adrenalina. Ból nie był najważniejszy, musiałem myśleć o wielu innych sprawach jednocześnie. Ale teraz, gdy się uspokoiłem moje myśli mimowolnie uciekały w kierunku rannej ręki.To potęgowało cierpienie i ból.
    Prawa.
"Zabawne, kiedy powinienem myśleć o ranie, nic mnie nie bolało. Teraz, kiedy powinienem myśleć co dalej boli jak jasna cholera. Taki paradoks. Pierdolony paradoks" myślałem. Byłem bliski szaleństwa. Miasto wokół mnie mimo późnej pory szumiało nieskładnie. Światła latarni kłuły w oczy. Świat wirował. 
  Lewa.
Przecież już nie raz dostałem. Nawet kilka razy oberwałem nożem. Ale nigdy nie wybierałem się w podróż z wystającym narzędziem z ciała. Narzędziem, które przy każdym kroku nieznacznie zmieniało swoje położenie. Spod którego wolno spływała stróżka krwi. 
  Prawa.
"Zaraz, zaraz. Jak on chce mnie opatrzyć? Przecież barman nie ma apteczki, a jeśli jakimś cudem ma to nie da jej pierwszemu lepszemu małolatowi. Cholera."
- N... Nie idź do baru.- wyszeptałem. Popatrzyłem na niego, a on na mnie. Zrobił się w momencie blady. Musiałem wyglądać naprawdę strasznie. Uśmiechnąłem się krzywo.
- Pomyśl -głęboko odetchnąłem i mówiłem dalej - jaki normalny barman do apteczkę szczeniakowi, którego na nigdy na oczy nie widział.
Rozmowa lekko rozjaśniła mi umysł, przestałem myśleć o ranie. Desmont skinął głową i ruszyliśmy dalej.
  -Mogę z tobą pogadać? Jak mówię to mniej boli. - skrzywiłem się, gdy kurtka zahaczyła o nóż. - Słuchaj, jak przeżyję tę noc, to będę twoim dozgonnym dłużnikiem.
   - Mnie wystarczy, gdy przestaniesz się izolować.
Popatrzyłem na niego krzywo, ale jego wzrok utkwiony był gdzieś w nicość daleko przed nami.
   -Muszę. Muszę być sam. Nie potrafię już nikomu zaufać. - Byłem zdziwiony. Słowa same płynęły.
  -A mnie jakoś w tej chwili zaufałeś, prawda? Z każdą chwilą zaskakujesz mnie coraz bardziej. Nie zawsze pozytywnie. Coś pewnie się stało w przeszłości, nie wiem co i nie wnikam. Postawiłeś barierę. Jesteś wredny i sprawiasz wrażenie, jakbyś nienawidził wszystkiego i wszystkich. Ale w twoich oczach widzę smutek.
  -Pieprzenie- zaśmiałem się mimowolnie. Zaraz tego pożałowałem. Naprałem powietrza i mogłem mówić dalej - Gadasz jak jakiś wielki bohater tych wszystkich słabych książek. "Widzę w oczach" . Wiesz co można zobaczyć w ludzkich oczach? Powiedzieć Ci? Pieprzone oczy. 
     -Bierzesz wszystko zbyt dosłownie. Mówię w oczach, a chodzi mi o całą postawę. To jak chodzisz, jak unikasz ludzi, jak uciekasz wzrokiem. Przejrzałem cię, głupi nie jestem.
   -A wyglądasz na takiego.
   -No i o tym mówię. Bronisz się przed pokazaniem samego siebie. Zamiast być szczery spławiasz ludzi sarkastycznymi komentarzami. Tak nie można, kiedyś...
    -I znasz mnie na tyle dobrze po 4 rozmowach?! Jaja se robisz.- Poczułem jego dłoń na mojej dłoni. Zatrzymaliśmy się, a on delikatnie posadził mnie na ziemi pod ścianą jakiegoś budynku.
   -Siedź tu, zaraz wrócę. Nawet nie próbuj nigdzie emigrować.
   -Gdybym tylko mógł... -westchnąłem. Patrzyłem jak odchodzi. Dziwny typ, bardzo dziwny. Co takiego go we mnie zainteresowało na tyle, że obserwował moje zachowanie, moje zwyczaje, sposób w jaki odnoszę się do ludzi? Co z nim jest nie tak? Dlaczego wtrąca się w cudze życie?
   Jak byłem jeszcze brzdącem ludzie do mnie lgnęli. Pamiętam, zawsze byłem otoczony wianuszkiem dziewczynek i chłopców, ale nigdy z żadnym z nich tak na prawdę się nie przyjaźniłem. Po prostu byli. Towarzyszyli mi przy posiłkach, śmiali się, bawili ze mną. Mimo to zawsze czułem się samotny.
 Czas mijał, nic się nie zmieniało, do czasu, aż pojawił się Max. Wywrócił moje życie. Był przyjacielem. Nie. Był kimś więcej niż przyjacielem. Pojawił się niespodziewanie i zniknął w podobny sposób. Z dnia na dzień. Był a potem go nie było. Proste i bolesne.Zwłaszcza dla kogoś takiego jak ja. Kogoś, kto pod skorupą chowa wrażliwą duszę.
  Miałem wtedy 12 lat? Bachor jeszcze. Zwykły dzieciak ze slumsów. Ale różniłem się od wszystkich innych i nie był to tylko wygląd. Miałem kogoś, kogo szanowałem. Kogoś, kogo uważałem za przyjaciela. Kokoś z kim byłem szczery. Kogoś, kogo kochałem. Dzięki temu byłem silny. Dziwne, ale zdałem sobie sprawę, z moich uczuć gdy już zniknął. Gdy pozostawił po sobie bolesną dziurę w moim wnętrzu. To było proste. Obudziłem się, a jego nie było. 
  Pamiętam jak na początku uważałem, że to dzień jak co dzień. Max często się zrywał wcześniej, to nie była żadna nowość. Ale gdy po południu wciąż nie wracał, zacząłem coś podejrzewać. Najpierw szukałem go wszędzie tam, gdzie miałem nadzieję go znaleźć. Potem szukałem we wszystkich innych miejscach. Nigdzie go nie było. Szukałem długo. Wracałem do sierocińca zapłakany, zrezygnowany. Wstawałem z nową nadzieją, której z dnia na dzień było coraz mniej, aż w końcu całkiem zniknęła. Razem z nim. Wszystko stało się szare. Ludzie, którzy mnie otaczali zaczęli irytować. Całą złość wyładowywałem na innych. Zawsze byłem silny więc często moja złość była fatalna w skutkach dla mojego otoczenia. Zanim się spostrzegłem nikogo obok mnie nie było. Zostałem sam. Postawiłem barierę i nikogo nie dopuszczałem do siebie. Z czasem ludzie zaczęli wiązać zmianę mojego zachowania ze zniknięciem Maxa. Zaczęli mnie obrażać, wyzywać od pedałów, chociaż niewiele mijali się z prawdą. Zostałem sam.
     Usłyszałem kroki. Coś wewnątrz mnie pękło. Max. Jak ja za nim tęskniłem, nie chciałem tego przyznać, nigdy nie powiedziałbym tego na głos. Po moim policzku spłynęła łza. Samotna łza, taka ciepła, taka bolesna.
  Zza rogu wyłonił się Desmont, niósł w ręce jakiś pakunek. Spojrzałem na niego moimi błękitnymi oczami. Łzy popłynęła same. Nie wiem czy przez nóż, który dalej sterczał z mojego ramienia, które pulsowało tępym bólem, czy przez moje rozmyślania. 
  Chłopak zbladł. Podszedł do mnie i zrobił coś, czego nigdy bym się nie spodziewał. Po prostu przytulił. Delikatnie, uważając na ranę. Płakałem odurzony bólem i emocjami. Cicho. Tak, żeby nikt mnie nie usłyszał. A potem zasnąłem. Nie na długo.
   Obudziło mnie coś strasznego, coś co trudno sobie nawet wyobrazić. Desmont z mojej częściowo zakrzepłej rany wyszarpnął nóż. Wrzasnąłem. Wszystko na chwilę zniknęło. Zostałem tylko ja i niesamowity ból, promieniujący przez całą rękę. Miałem wrażenie, że chwila, w której wracam do siebie trwała wiecznie. 
  Desmont sprawnie opatrzył mnie zakupionymi bandażami. Nie pamiętam tego dokładnie. Moja świadomość rwała się. Czułem wszystko kilka razy intensywniej niż normalnie. Miałem wrażenie, że umieram. Gdy już się trochę uspokoiłem pomógł mi wstać. Zakomunikował chyba, że wracamy do bidula. Skinąłem głową. Nie miałem siły. Na nic. 
  Nie pamiętam powrotu. Możliwe, że idąc spałem, lub co jakiś czas traciłem świadomość.Wiem tylko, że było ciężko skupić się na własnych krokach.
  Lewa noga. Prawa noga. Lewa. Prawa. Lewa.