niedziela, 26 kwietnia 2015

Rozdział VII

Tam dadam!  Jestem!  Chwilkę mnie nie było, zabarykadowałam się w pokoju czytając "Hamleta". Nie wszystkie lektury szkolne... nie... nie wszystkie dramaty są straszne i niewarte czytania, uwierzcie mi. A teraz mała reklama bo obiecałam, a obietnic się dotrzymuje
1. fanpage: jeśli nie macie pomysłu co poczytać to możecie znaleźć coś dla siebie (yaoi <(*.*<)  )  na https://www.facebook.com/OpowiadaniaYaoi?ref=ts&fref=ts
2. Jeśl szukacie jakiegoś dobrego bloga to polecam   http://nie-tylko-yaoi-czlowiek-zyje.blogspot.com/?zx=fd8c9587bcd9979f

I to koniec ogłoszeń parafialnych. Zapraszam do czytania <3
************************************************************************************

    Stał przed szkołą, tak jak się spodziewałem. Po lekcjach dzieciaki falami wylewały się z budynku szkoły. Dopiero teraz przeszedł mnie dreszcz. Szedłem w jego stronę by odebrać informacje o osobie, którą mam zabić. Wątpliwości zaczęły napływać do mojej głowy. Czas stanął w miejscu. Byłem tylko ja i moje myśli. Ludzkie życie.. czy naprawdę jestem kimś, kto może decydować o śmierci drugiego człowieka? Nie. Nie mam takiego prawa. Ale muszę przetrwać. Ktoś musi umrzeć, żebym ja mógł przeżyć. Selekcja naturalna, uda się tylko tym najsilniejszym, a ja byłem silny. Tylko czy zabić na zlecenie a zabić po to aby żyć to to samo? Z jednej strony tak. Zabójstwo jest zabójstwem i nie ważny jest motyw, bo w pewnej chwili kończy się istnienie człowieka jako rozumnej istoty, a zaczyna istnienie jako kupy mięsa. Ale z drugiej strony... W samoobronie człowiek jest zdolny do wszystkiego. Instynkt, wszystkie zmysły, całe ciało robi wszystko, żeby móc żyć, oddychać, jeść.
     Czy ja mogę być bogiem śmierci?  Mogę decydować o tym, kto przeżyje a kto nie? Zbyt skomplikowane. zbyt wyniosłe i patetyczne myśli. Robota to robota i jeśli chcę, żeby przestali nazywać mnie ciot to muszę zdobyć kasę. A żeby zarobić to trzeba pracować, nie ważne jak. 
    Odwrócił się w moja stronę. Stał w tym samym miejscu co wczoraj, w tej samej pozycji, z tym samym intrygującym uśmieszkiem. Rozejrzałem się dyskretnie i podszedłem do niego.
-Czyli jednak wczoraj nie kłamałeś? Bierzesz robotę? -Zapytał, był poważny, uśmiech zniknął, patrzył mi głęboko w moje niebieskie oczy.
-Potrzebuje kasy, potrzebuje stałej pracy. Taki książę jak ty nawet nie wyobraża sobie życia tutaj. Puki się uczę nie mam jak pracować a miejsc do pracy zbyt wielu w Jigoku nie ma. Wyobraź sobie siebie na moim miejscu i powiedz mi, czy mam wybór?
-Pamiętaj, że do tego dochodzi kwestia samodzielności. Mieszkasz w sierocińcu, tak?
- Widzę, że masz swoje źródła informacji- nie pokazałem tego ale byłem zaskoczony. po co się tego dowiadywał, po co dowiadywał się czegoś o mnie? Przecież miałem tylko wykonać robotę.
-O ile mi wiadomo- kontynuował nie zwracając uwagi na moje wtrącenie- w sierocińcu dzieciaki mogą mieszkać do 18 roku życia. Jesteś w 1 liceum więc za mniej więcej rok wywalą cię z bidula, mam racje? 
  Miał. Nie myślałem o tym, aż do teraz. Cholera, miał racje!  Przecież gdy tylko skończę 18 lat wywalą mnie na ulicę i już nikt mi nie da cieplutkiego obiadku. Bez pieniędzy umrę. A na chwilę obecną pieniędzy nie mam. Jeśli nie wezmę roboty marnie będzie wyglądała moja przyszłość. Cholera! Ja naprawdę nie miałem wyboru!
  Panowała cisza, chwila w której wszystko analizowałem była krótka. Westchnąłem ciężko.
- Nie mięliśmy rozmawiać o mnie prawda?
-Racja, racja. Wybacz mi, po prostu się martwię- "o to czy uda mi się sprzątnąć kolesia, czy będziesz musiał dalej męczyć się z jego kumplami, prawda księżulku? " - nazywa się Albert Frund. Powinieneś go kojarzyć, jest bossem jednego z tutejszych gangów.
-Chodziło ci o Frunda! -powiedziałem, nieco zbyt głośno. Natychmiast opanowałem się i rozejrzałem. Dzieciak ze mnie. -Przecież on ma kupę forsy, a wierz co można mieć za forsę? Ochronę. Jeśli płaci im wystarczająco dużo, a wydaje mi się, że tak jest, to kolesie będą go pilnowali jak... nie ważne jak. W każdym razie prosisz mnie o praktycznie nie możliwe.
-Teoretycznie niemożliwe- poprawił mnie- słuchaj, gdyby było łatwo, koleś już by nie żył. Chcesz dużo kasy, dam ci ile zechcesz, masz czasu tyle, ile uznasz za potrzebne, chociaż wolałbym, żebyś się śpieszył.
- Dobra, dobra. Masz jeszcze jakieś informacje o nim? -wręczył mi dyskretnie świstek papieru.
- Tu masz wszystkie istotne wiadomości na jego temat.- schowałem kartkę do kieszeni spodni.- Mam coś jeszcze dla ciebie. - Dopiero teraz zauważyłem dość spore pudełko leżące obok jego nogi. Podniósł je szybkim ruchem i wręczył mi je.- Potraktuj to jako zaliczkę. Po prostu nie mogę patrzeć jak łazisz w samym swetrze przy tych mrozach. 
  Było zimno, miał racje, ale nie na tyle, żeby trząść się z zimna. Byłem do tego już przyzwyczajony. W sierocińcu nie było dużo cieplej niż tu. Ostrożnie położyłem paczkę na ziemi i otworzyłem. Oniemiałem. Wyciągnąłem z pudła czarną, zimową kurtkę, ze sztucznego tworzywa ocieplaną, z kapturem. Pewnie wielu może się to wydawać śmiesznie, ale prawie się popłakałem. Nigdy w życiu nie miałem takiego cuda w rękach a co dopiero na użytek własny. Zawsze było zimno, oprócz lata zawsze wszyscy marzli i ja nie byłem wyjątkiem. Ale ludzie się przyzwyczajają, z czasem uczą się funkcjonować bez ciepłych ubrań, zwłaszcza, że w takich warunkach się wychowali i to jedyna możliwość życia, której są świadomi. 
   Ubrałem kurtkę i po chwili poczułem przyjemne ciepło rozchodzące się po plecach. Szybko zapiąłem zamek z przodu i zaciągnąłem rękawy na dłonie. Było tak ciepło, tak cudownie. Uśmiechnąłem się promiennie, jak dziecko.Przetarłem rękawem oczy i odwróciłem się.
- Możesz na mnie liczyć powiedziałem stojąc plecami do niego i ruszyłem w moją stronę. Czułem, że stał jeszcze chwile w miejscu i odprowadzał mnie wzrokiem.

wtorek, 21 kwietnia 2015

Rozdział VI

Dzisiaj troszkę krócej, ale myślę, że nie jest źle ;)  Pozdrawiam pewną osóbkę, która na pewno to  czyta zamiast uczyć się matmy.  Miłego :*
********************************************************************************

              Stałem przed brudnym lustrem w jednej z niewielu łazienek w sierocińcu. Patrzyłem na moje niewyraźne odbicie. Patrzyłem sobie głęboko w oczy. Jednak myślami byłem gdzie indziej, daleko, poza granicami wyznaczonymi przez ciało. Krzyk. Pisk. Coś wyrwało mnie z zadumy. Odgłosy dochodziły zza drzwi, z korytarza. Te odgłosy były mi bardzo dobrze znane. Ktoś się z kimś napierdalał i to ostro. Obmyłem twarz chłodną wodą gdy usłyszałem lekko stłumiony przez drzwi krzyk.
 - Desmont! Cholera! Zabijecie go!- Głos przepełniony bólem i strachem. Głos jakiejś dziewczyny. Desmont. W tej chwili coś do mnie dotarło. Jak postrzelony wybiegłem z łazienki w samych bokserkach, z mokrą głową. Prawe ramie ozdabiał tatuaż, z którym swego czasu miałem mnóstwo problemów. Kto w Jingoku dba o higienę i sterylność narzędzi? Przez pół roku bolało przy prawie każdym dotknięciu. Ale zniosłem to, nie miałem wyjścia, musiałem znieść. Owieczka. Pełna ironii. Ja ucieleśnienie agresji miałem wytatuowaną niegroźną owieczkę. Kochałem ten tatuaż. 
    Otworzyłem drzwi. Na korytarzu zgromadziło się już sporo dzieciaków, zainteresowanych nieprzewidzianą rozrywką. Wszyscy patrzyli w moją stronę. Prawie wszyscy. Pośród zgromadzonych leżał chłopak, ochraniający ramionami twarz i głowę. Nad nim stali dwaj starsi kolesie, którzy go kopali wykrzykując niezrozumiałe przezwiska. Jeszcze dziewczyna, którą jeszcze niedawno przyłapałem półnago w sypialni. 
   Groźnie zmrużyłem oczy. Baz większych problemów przedarłem się przez tłum i stanąłem tuż za plecami napastników.
-Teraz zadajesz się z tą ciotą? Pedałem pieprzonym.- Jeden z napastników kucał "przemawiając" do ofiary.
-Może sam wolisz chłopców a ta laska tylko dla picu, co?- Drugi chłopak w tym momencie odwrócił się, chcąc spojrzeć na dziewczynę. Napotkał mnie. Zamarł. Na jego twarzy malowało się przerażenie. Moja twarz znajdowała się ledwie metr od jego. "Pedał". Nie myślałem. Zbliżyłem się do niego jeszcze pól kroku. Nie ruszył się. Panowała grobowa cisza. Jeden szybki ruch. Moje usta spotkały się z jego ustami na ułamek sekundy. Odsunąłem się i obojętnie przetarłem wargi dłonią. cofnął się o krok i potknął o ciało leżącego Desmonda. Uśmiechnąłem się. Był to straszny uśmiech, przerażający.
-Teraz ty też jesteś pedałem.- Ton mojego głosu był obojętny, ale wyraz twarzy wprost emanował kpiną. - Wyglądasz jak jakaś cnotka, sory, nie chciałem cię doprowadzić do łez. Wstań.- żadnej reakcji. -WSTAWAJ!- wrzasnąłem. Posłuchał i w błyskawicznym tempie przywołał się do porządku stając przede mną i siląc się na nie przerażony wyraz twarzy. Poklepałem go lekko po policzku. Szybki zamach. Nie zdążył zareagować gdy dostał pięścią w twarz. Widziałem na ziemi krew, pewnie złamałem mu nos. Wpatrywał się w ziemię, nie podniósł wzroku.
-Ej, chyba nie będziesz płakał po takim czymś? - wyprostował się. Patrzył mi teraz w oczy. "Odważny jest, ale głupi" pomyślałem.- Wiesz, słyszałem, że nie ma znaczenia czy ktoś się rusza, czy od tygodnia jest tylko kupa mięsa, bo ty i tak będziesz chciał przeruchać. Ja może wyglądam na ciotę, ale ty nie wyglądasz na nekrofila, rozumiesz o co mi chodzi? 
   Nie poruszył się. Patrzył mi prosto w oczy. Wzruszyłem ramionami, wbiłem mu pieść w brzuch. Zgiął się w pół i klęknął próbując złapać oddech. Nawet się nie obejrzałem, wróciłem do łazienki po moje ciuchy. Ubrałem się i wyszedłem do szkoły.

niedziela, 12 kwietnia 2015

Rozdział V

I jest kolejny rozdział!  Ostatnio strasznie nie chce mi się pisać a dzisiaj ktoś wolał sprzątać niż wyjść ze mną na zewnątrz, a taka była piękna pogoda (wiem, że to czytasz xD) Sprzątanie to zło :c
**********************************************************************************

    Obudził mnie hałas, zgiełk. Leniwie podniosłem powieki. Naokoło mnie wiele dzieciaków przygotowywało się do szkoły. Do szkoły? Szybko spojrzałem na zegar. Lekcje miały zacząć się o 8.00 a była już 7.30, zaspałem. Natychmiast się zerwałem i ruszyłem biegiem w stronę łazienki. Kolejka była nieziemsko długa. Stanąłem na końcu i czekałem zdenerwowany. Dlaczego budzik nie zadzwonił? A może zadzwonił. Cholera to wszystko przez te nocne rozmowy. Spóźnię się, już pierwszego dnia się spóźnię, zajebiście.
    Usłyszałem jak ktoś mnie woła. Rozejrzałem się naokoło i zobaczyłem kogoś, kto machał do mnie z początku kolejki. Przyjrzałem się To był Desmont, chłopak przez którego zaspałem. Westchnąłem i podszedłem do niego.
-Zaspałeś? -bardziej stwierdził niż zapytał. Kiwnąłem lekko głową w odpowiedzi i spojrzałem leniwie na łańcuch ludzi. Dlaczego ze mną rozmawiał? Przecież powinien mnie unikać, powinien mijać mnie ze spuszczoną głową i czerwonymi policzkami. Zamiast tego stał tutaj i mówił do mnie. Mówił! Znowu odleciałem! - ..ina?
-Sorki, zamyśliłem się, mógłbyś powtórzyć?
-Często ci się to zdarza- zaśmiał się- pytałem czy to przeze mnie? Bo to ja wyciągnąłem cię w środku nocy. Na pogaduchy mi się zebrało. O której zaczynasz lekcje?
-O 8.00. Nie ma żadnej szansy, żebym zdążył.
- Jestem pierwszy w kolejce a lekcje zaczynam dopiero o 8.30. Możesz wejść przede mną.- patrzyłem na niego zdziwiony. Był dla mnie miły na pewno. Chciał być miły, nie robił tego z przymusu. Zazwyczaj byłem sam, ludzie mnie unikali lub specjalnie ignorowali. Jeszcze nikt z własnej woli nie próbował się ze mną za kumplować. Nie. Kiedyś, dawno. Miałem przyjaciela. Jedynego przyjaciela. Pewnego dnia zniknął. Po prostu się rozpłynął. Nie wiem co się z nim stało. Byłem mały więc nie wiele pamiętam, ale jednego jestem pewien, był jedyną osobą na świecie, którą mógłbym nazwać przyjacielem.
-Słuchaj, jeśli robisz to z poczucia winy, albo po prostu, żeby się pośmiać to odpuść sobie.- Mój głos był zimny, brzmiał twardo i agresywnie. Ale tym co mnie zdradziło było pewnie moje spojrzenie, pełne nadziei, kótra gdzieś wewnątrz mnie kiełkowała. To nie tak, że nie chciałem mieć nikogo bliskiego. Ja po prostu byłe przyzwyczajony do samotności. Bałem się, że nie będę umiał żyć w jakichkolwiek relacjach z drugą osobą. Zawsze sam. Nie dam sobą pomiatać. Nigdy. Zawsze sam. Ciche westchnienie.
- Ej, nie robię tego z poczucia winy. Chcę się zakumulować i tyle. Wiesz, wczoraj trochę o ciebie pytałem. Zawsze chodzisz sam więc...
-Więc się odpierdol!- nie chciałem krzyczeć, ale krzyknąłem. Wszyscy patrzyli w moją stronę. Ze zdziwieniem. Desmont stał jak wryty, a ja odwróciłem się na pięcie i już chciałem odejść, kiedy poczułem, że ktoś mnie chwycił za rękę.
-Sory...- prawie szepnął. Byłem naprawdę zaskoczony. Wiedziałem, że nie miał złych intencji, ale mimo to wyszarpnąłem rękę i odszedłem.
    Byłem zły. Analizowałem już kolejny raz całą sytuację. Powinienem był po prostu go zignorować, nie odzywać się, odizolować.
    Nawet się nie umyłem. Ubrałem gruby sweter i wyszedłem, nie chciałem się spóźnić do szkoły.

      Gdy wychodziłem ze szkoły próbowali mnie otoczyć, znowu. Bliźniacy i Małecki. Wściekli. Ja ich zignorowałem. Na prawdę nie miałem ochoty na kłótnie czy bójki. Nagle zza budynku wyszedł mężczyzna, w szarym płaszczu, trochę starszy ode mnie, ale nie można było nazwać go starym. Znałem go.  Na jego widok cała trojka, gotowa by mnie zabić, wycofała się i ruszyła w inną stronę. Moje błękitne oczy znów skupiły się na nim. Wczoraj mi pomógł chociaż nie miał ku temu powodów. Patrzył na mnie, czekał. Ruszyłem powoli w jego stronę. Stał plecami opierając się o stary budynek. Gdy tylko znalazłem się obok niego stanąłem w podobnej pozycji. Kilka chwil panowała cisza, ale nie taka niezręczna, świdrująca, drażniąca. Ta cisza zapowiadała, że za chwilę wydarzy się coś ważnego. Pełna napięcia, niepewności.
-Żyje- mężczyzna przerwał milczenie- a przynajmniej jeszcze wczoraj żył.
-Mam powiedzieć, że się cieszę? -słowa wyjątkowo łatwo wypływały ze mnie. To uczucie było dziwne. Ja, zawsze milczący swobodnie rozmawiałem z zupełnie obcym facetem.
-Nie. -chwila milczenia.- Jakbyś się postarał zabiłbyś go bez problemu.
-Wiem. Jeśli bym go zabił wyleciałbym z jednej z niewielu szkól w tym syfie, a tego nie chce.
-Widzę, że chcesz się kształcić. To rzadkość u chłopców w twoim wieku.- Popatrzył na mnie, chyba. Mój wzrok był utkwiony gdzieś daleko. Nie odpowiedziałem. -Mam dla ciebie pracę.- Tym razem ja popatrzyłem na niego zdziwiony. Pracę? - Jestem z Edenu, ale często tu bywam. Sam rozumiesz, tutaj za grosze ludzie zrobią dla mnie wszystko. To wielka oszczędność.
"Obleśne" pomyślałem. Jednocześnie chciałem z nim rozmawiać i uciec stąd jak najdalej. Czułem coś złego.
- Jaką robotę może miecz paniczyk dla takiego śmiecia jak ja? -Uśmiechnąłem się z ironią. Zaczynałem juz podejrzewać o co chodzi, ale bałem się tych podejrzeń, bałem się tego co  zaraz powie, bałem się tego, czego on ode mnie będzie chciał. Przełknąłem ślinę.
- Nie masz wielu kumpli, prawda? Masz stare buty, nie nosisz sweter zamiast kurtki i nie umyłeś się dzisiaj ani pewnie nawet wczoraj. Wiesz co? Ludzie lgną do pieniędzy. Jeśli ktoś ma lepsze ciuchy od razu otaczany jest przez wianuszek "przyjaciół" gotowych oskubać go przy każdej nadarzającej się okazji. Ale niektórzy chcą tego. Wiesz dlaczego? Bo boją się samotności. A czego ty się boisz?
Patrzyłem mu głęboko w oczy. Czego ja się boję? "Słów, które zaraz wypowie ten facet" pomyślałem. nie byłem głupi. Znałem historie dziewczyn i chłopców, którzy zarabiali na niewyżytych mieszkańcach Edenu. Bałem się tego, co będzie chciał mi zaproponować. Bałem się, że nie będę w stanie odmówić. Odwróciłem wzrok. Mam uciec?
- Nie musisz uciekać.- Jakby czytał mi w myślach.- Nie jestem żadnym zboczeńcem... albo może? W sumie, to kto nie jest zboczony? - uśmiechnął się... ciepło? Tak, to był miły i ciepły uśmiech jakim mógłby obdarować ojciec syna. Spuściłem wzrok. W kąciku oka zakręciła się samotna łza. Ojciec? A co to takiego? Chwila słabości nie trwała długo, ale ją dostrzegł. - Słuchaj chłopcze. To, o co chcę cię prosić nie jest zbyt zgodne z prawem, ale tu przecież prawo nie istnieje. Wysłuchasz mnie?
-A mam wyjście? - Byłem ciekawy, bardzo ciekawy tego człowieka.
- Jak już wspomniałem żyję, mieszkam, pracuję w Edenie. Jednak często droga prowadziła mnie do tego piekła, które dla mnie było swego rodzaju niebem. Nie musisz rozumieć, ważnie, żebyś znal ogólny zarys. Tak więc, często tu bywałem. W końcu stało się nieuniknione. Moje relacje z pewnym z miejscowych gangów stały się dość... napięte? W każdym razie mam problem, bo nie mogę swobodnie poruszać się po ulicach Jingoku, a to nie jest mi na rękę. Trzeba się go pozbyć. Nie proponowałbym tego pierwszemu lepszemu szczeniakowi, ale ostatnio widziałem dzieciaka, który jednym ruchem prawie zabił starszego i silniejszego od siebie chłopca. A co było najdziwniejsze? Patrząc na krwawiącego napastnika po prostu się uśmiechał.
  " Co on mi proponuje? Cholera, nie wiem czy nie wolałbym się z nim przespać dla świętego spokoju. Morderstwo?"
-Nie patrz tak na mnie. Powody mogę wydawać ci się błahe, ale nie znasz szczegółów i bardzo dobrze. Jutro podam ci dokładne dane i adres. Pytanie tylko, czy zgadzasz się? Jeśli obiecam najcieplejszą kurtkę jaką znajdę w Edenie?
-Nisko cenisz ludzkie życie... Kurtka? - Uśmiechałem się? Tak. Pełen ironii i ekscytacji uśmiech zagościł na mojej twarzy. Ktoś w końcu docenił to co umiem najlepiej. - Wszystkie zimowe części garderoby, ciepłą pierzynę i jeszcze 2000 perionów, z góry. I jeszcze gwarancja, że będą kolejne zlecenia, za które ja będę ustalał wynagrodzenie. Co ty  na to?
   Patrzył na mnie lekko uśmiechnięty. W jego jasnych oczach widziałem błysk.- Nie jesteś tani.
- To ludzkie życie jest drogie.
-Zgadzam się.- Uścisnęliśmy sobie dłonie i każdy poszedł w swoją stronę. Z mojej twarzy nie schodził uśmiech.

środa, 8 kwietnia 2015

Rozdział IV

Rozdział nie krótki, nie jestem pewna czy wyszedł tak ciekawy jak miał wyjść. miałam go jeszcze dopracować ale nie mam czasu, więc wrzucam takiego, jaki jest. Z góry przepraszam, za niektóre błędy, powtórzenia, literówki. Miłego czytania ;)
*********************************************************************************


        Było dokładnie tak jak to przewidziałem. Dyrektorka domu dziecka dosadnie dała mi znać co myśli na temat zniszczonej kurtki. Na nic zdały się wyjaśnienia, prośby, obietnice. Pani Misetle była twardą i upartą kobietą, tym razem na moją niekorzyść. Ponury i głodny ruszyłem w stronę pokoju, w którym spałem. To był sierociniec, w jednym pomieszczeniu, niewielkim pomieszczeniu, spało około 30 dzieci, a tylko nieliczni mogli liczyć na luksus w postaci łóżka lub choćby materaca. Nocami, zwłaszcza zimą, spaliśmy w kilku zbitych grupkach, żeby zatrzymać jak najwięcej ciepła. Ale mimo to zazwyczaj każdy trząsł się z zimna. Stare, zakurzone koce nie wystarczały na mroźne noce. Było ciężko, ale mieliśmy chociaż dach nad głową, a to równało się z szansą na przeżycie.
      Otworzyłem drzwi, nawet nie pukając. Jedna dziewczyna siedziała półnago na podłodze ubierając się i jednocześnie rozglądając nerwowo. Leżący niedaleko chłopak był może nawet zbyt wyluzowany i pokazywał całemu światu swoje atuty, jeżeli atutami można było to nazwać. O tej godzinie mało kto był w ośrodku. Większość dzieciaków całe dnie spędzała włócząc się po mieście, wracając tylko na posiłki i nocleg. Prawdopodobnie mnie też by tu dzisiaj nie było, ale przez pewien zbieg okoliczności bałem się, że jeśli choć chwilę dłużej zostanę na zewnątrz to zamarznę.
   Gdy wszedłem do sali zapanowała cisza. Dziewczyna wstydliwie zasłoniła się bluzką, a chłopak patrzyła na mnie trochę z kpiną a trochę z satysfakcją. Przeanalizowałem sytuację i westchnąłem cicho. Całkowicie obojętny ruszyłem w stronę mojego legowiska i znalazłem nieduży ręcznik. Lekko odwróciłem się i wróciłem na korytarz. Zanim jednak zamknąłem za sobą drzwi spojrzałem na dziewczynę, uśmiechnąłem się drwiąco i powiedziałem - możecie kontynuować- a następnie zamknąłem drzwi. Jeszcze chwile stałem przy drzwiach i nie usłyszałem żadnego słowa. Pewnie siedzieli zażenowani. Powolnym krokiem doszedłem do łazienki, zamknąłem zamek i włożyłem głowę pod kran z lodowatą wodą. Musiałem zmyć to coś z włosów. Przed oczami wciąż miałem scenę, której przed chwilą byłem świadkiem. Dopiero teraz moja twarz przybrała soczyście czerwonego koloru, zacisnąłem powieki i starałem się uspokoić myśli. Woda była piekielnie zimna, a ja głodny.



           Z samego rana obudziło mnie mocne szarpnięcie. Otworzyłem leniwie oczy mrucząc coś pod nosem. Gdy tylko udało mi się zogniskować wzrok zobaczyłem chłopaka, o dużych czarnych oczach i brązowych włosach. Przyglądałem się mu przez chwilę starając się skojarzyć fakty. Dopiero po dłuższej chwili zorientowałem się kim był tajemniczy chłopak. Wczoraj widziałem do w jednoznacznej sytuacji. Natychmiast odwróciłem wzrok zażenowany, zachowywałem się jak szczeniak. Co to za czerwienienie się!? Powinienem być twardy, patrzeć mu w oczy z kpiną!
      -Olivier-szepnął chłopak. Jaki Olivier? Kto to? Zaraz to przecież ja! Dopiero teraz zorientowałem się, że wszyscy spali. Był środek nocy. -możemy pogadać?- w pół mroku ledwie dostrzegłem jak ruchem głowy wskazał wyjście na korytarz.
-pe..pewnie- cholera zająknąłem się! Muszę być twardy, bezwzględny, bezduszny! Muszę? Nie... Podniosłem się niezdarnie uważając na leżące dookoła dzieciaki. Na palcach wymknąłem się na korytarz, było strasznie zimno, nie miałem siły stać, więc przysiadłem pod ścianą.
  - Słuchaj chciałem pogadać o... o tym dzisiaj, znaczy wczoraj. Cholera nikomu o tym nie mów jasne!?  -prawie krzyknął. Wciąż pamiętałem kpinę w jego oczach gdy tylko stałem się świadkiem dość intymnego zdarzenia. Nie rozumiałem, dlaczego teraz stał się taki uległy.  Ziewnąłem, chciałem wyglądać jak najbardziej obojętnie. Nagle emocje zniknęły. Wspomnienia stały się mniej wyraźne. Zażenowanie pękło jak bańka mydlana. Patrzyłem mu teraz głęboko w oczy, to on odwrócił wzrok.
-Nie mam w tym żadnego interesu- powiedziałem po chwili milczenia. -Gdyby wygadanie tego, co między wami zaszło było dla mnie w jakiś sposób korzystne to pewnie już pół bidula by o wszystkim wiedziało. Ale ja nie mam ani do ciebie, ani tamtej laski żadnego interesu, a rozpowiadanie o tym, że się bzykaliście nie niesie ze sobą żadnych korzyści dla mnie. Wydaje mi się, ze to wystarczający argument.- Spojrzałem na wybite okno, za chmurami świecił księżyc. Była pełnia, było piekielnie zimno.
   wiedział, że analizuje to, co właśnie powiedziałem. Ale to było dziwne. Nagle wiedziałem co powiedzieć, byłem królem sytuacji, to ja rozdawałem karty. Niby taka błahostka, ale ja poczułem, że to coś więcej niż tylko rozmowa. W tym momencie wszystko się nagle zmieniło. Tak jak wtedy, gdy patrzyłem na leżącego w kałuży krwi chłopaka i uśmiechałem się. To było to samo uczucie. Czułem w sobie energię, czułem moc dzięki której mógłbym więcej niż wcześniej sobie wyobrażałem.
      Jednak chwila euforii minęła. Zniknęła, rozpuściła się, zamieniła w nicość. Przeszedł mnie zimny dreszcz. To było dziwne, podejrzane, złe.
- Dzięki- z zamyślenia wyrwały mnie słowa chłopaka. - A tak poza tym to Desmond jestem- uśmiechnął się przyjaźnie. Księżyc wyszedł zza chmur oświetlając srebrnym światłem moją twarz.
- Olivier- wymamrotałem- zmęczony Olivier.
Desmond uśmiechnął się, pomógł mi wstać i wróciliśmy do sali. Położyłem się, szczelnie owinąłem kocem i zasnąłem. Ty było tak ciepło i wygodnie. Tam gdzie się znalazłem po zaśnięciu, nie w sierocińcu.

niedziela, 5 kwietnia 2015

Rozdział III

I jest! kolejna część!  Zapraszam do czytania <3
************************************************************************************



   Dzień w szkole minął jak każdy inny. Kilku uczniów zwróciło uwagę na mój podarty płaszcz, nauczyciele starali się ignorować. Szkoła była biedna, bo chociaż znajdowała się  niedaleko granicy Jigoku i Edenu, to jednak wciąż to była ta gorsza część świata, przynajmniej dla mnie. Zawsze marzyłem, żeby mieszkać po tej lepszej stronie, jeść 3 ciepłe posiłki dziennie, mieć własny pokój, miękkie łóżko, czyste ubrania. Raz na jakiś czas jakiś biedniejszy mieszkaniec Edenu przekraczał granicę, wyróżniał się, odstawał. A naturalną granicę tworzyła rzeka Kari, w której zakolu rozwijał się bogaty, luksusowy, bezpieczny świat. Teoretycznie każdy mógłby wejść do "Nieba". Niestety tylko teoretycznie. Władze miasta postawiły patrole przy każdym moście. Jeśli tylko ktoś nie zadbany, brudny, śmierdzący zbliżał się do drugiego brzegu był sprawdzany i kontrolowany. Teoretycznie granice mógł przekroczyć każdy, kto miał czyste ubrania, butelkę perfum i eleganckie buty. Ale to była tylko teoria bo w slumsach nikt tego nie miał. Bieda była wszechobecna, nie było żadnego organu, dbającego o porządek i bezpieczeństwo. Ludzie umierali na ulicach. Ja miałem ładną buźkę, miałem szczęście i pecha jednocześnie.
   Mijałem chłopców i dziewczęta, niektórzy byli lepiej ubrani, inni gorzej. Wszyscy się ode mnie odsuwali, przez niemiłą woń substancji, która została wtarta w moje włosy. Szczęście w nieszczęściu. Od początku chciałem trzymać się na uboczu, ale ignorowanie ludzi, chcących się zaprzyjaźnić mogłoby być kłopotliwe. Jednak wszyscy unikali mnie jak ognia, cofali się gdy przemierzałem wąskie korytarze placówki. Uśmiechnąłem się, jednak w tym uśmiechu nie było radości, tylko smutek i samotność. Ale wiedziałem, że tak musi być. Skończę naukę, znajdę jakąś pracę i może nie będę musiał spać na ulicy.
  Zadzwonił dzwonek. Jeszcze raz zerknąłem na kartkę, którą wręczyła mi woźna i ruszyłem w stronę mojej klasy. Otworzyłem lekko skrzypiące drzwi. Wszyscy siedzieli już w ławkach. Rozejrzałem się szybko i ruszyłem w stronę wolnego stolika. W pewnym momencie poczułem coś między kostkami i zanim zdążyłem zareagować leżałem na ziemi. Za plecami jakiś chłopak rechotał przepitym głosem. Znałem ten śmiech, znałem ten głos, ale przecież on był starszy. Jakim sposobem znalazł się w tej samej klasie co ja? Odwróciłem się powoli. Starałem się, aby moja twarz wyglądała obojętnie.
- Spóźniłeś się śmierdzielu- śmiał się barczysty chłopak. Ten sam, który niecałe pół godziny temu szarpał mnie za koszulę.
- Co tam się dzieje? Małecki? Co ty znowu wyprawiasz? Przestań się śmiać i pomóż koledze!- Nauczyciel patrzył na mnie z politowaniem, jego głos był zmęczony. Prawdopodobne było to, ze chłopak był jednak starszy, po prostu nie przeszedł do drógiej klasy. Wstałem powoli, przetarłem bolące kolano i usiadłem w ostatniej ławce. Przez chwilę wszyscy patrzyli się na mnie z zniesmaczonymi minami. Ja wbiłem wzrok w nauczyciela a on ledwo dostrzegalnie westchnął. Widać było, że praca go przerastała.
   Jak zwykle pierwszego dnia zaczęło się ględzenie. Krótka historia szkoły, "wybitni" absolwenci, omówienie planu lekcji. Nie słuchałem. Myślami byłem gdzieś bardzo daleko. Jeszcze rok i będę musiał opuścić sierociniec. Jak sobie poradzę? Czy uda mi się znaleźć pracę? Co prawda gdy tylko znalazłem czas siadałem na głównej ulicy, na której często pojawiali się biedniejsi mieszkańcy Edenu. Siadałem i żebrałem. Mieszkańcy Jigoku niechętnie dzielili się pieniędzy, ale szlachetni państwo zza rzeki tak. Nawet jeśli często słyszałem ich narzekania na brak pieniędzy to jednak zawsze wrzucili jakiegoś drobniaka. A co było najśmieszniejsze? Po uczynku miłosierdzia zawsze uśmiechali się z żalem w oczach, jakby mówili "wybacz, podarowałbym więcej, ale u mnie też jest ciężko".  Pieprzenie. Za tyle ile oni wydawali na chleb ja mógłbym kupić sobie płaszcz. nie najlepszej jakości, ale nie byłoby mi chociaż zimno. A oni? Jebani, skąpi państwo dawali grosze, za które nawet bilet na autobus ciężko było kupić. Ale nie miałem innego wyjścia. Żebranie nie było poniżające, było raczej nudne i niewygodne. Zwłaszcza zimą. Bez kurtki. Którą jacyś idioci postanowili mi zamienić na szmaty. Cholera jasna! Aż tak im się nudziło?! Jak ja teraz do bidula niby wrócę? Przecież zarąbią mnie za tę kurtkę. Już byłem pewien, że pójdę spać bez kolacji.
   Z rozmyślań wybudził mnie dopiero głos dyrektora, odprawiającego uczniów do domu. Bylem w auli, gdzie właśnie zakończyło się uroczyste rozpoczęcie roku. Kiedy się tu znalazłem? Jak się tu dostałem? Tak... Potrafiłem czasem zatopić się w myślach i zapomnieć o całym świecie, prawie jakbym spał.
   Znów owinąłem szyję skrawkiem kurtki i ruszyłem w stronę domu dziecka. Nie miałem już pieniędzy na autobus. Trząsłem się z zimna. Świeciło słońce ale było strasznie mroźno. Kałuże tworzyły małe ślizgawki na których bawiły się brudne dzieci. Starałem się iść jak najszybciej. Po pięciu minutach nie czułem już palców. Zacząłem chuchać i je rozcierać. Bałem się, że zanim przejdę te 2 kilometry to umrę. Po prostu zamarznę.
   Wszedłem w wąską uliczkę. Gdzieś daleko, na głównej drodze błądził jakiś bogatszy facet. Kilku nietrzeźwych mężczyzn leżało pod ścianami budynków. Zastanawiałem się, czy jeszcze żyli. Byłem mniej więcej w połowie drogi, która łączyła 2 większe ulice, zwyczajny skrót, gdy przede mną pojawiły się cztery sylwetki. Za plecami mięli zimowe słońce, które świeciło nisko i bardzo intensywnie. Gdy podniosłem oczy, żeby rozpoznać ich twarze zostałem boleśnie oślepiony blaskiem. Nie zdążyłem zasłonić twarzy zmarzniętą ręką, kiedy usłyszałem szybkie kroki i poczułem intensywny ból. Dostałem pięścią w brzuch, wyglądało na to, ze mój oprawca włożył w ten cios wiele siły. Powietrze uciekło z płuc. Stałem przez chwilę zgięty w pół, moje usta poruszały się, prawie jak u ryby, bezskutecznie próbując zaczerpnąć mroźnego powietrza. Osunąłem się na kolana. Zacząłem kaszleć i zanim zdążyłem złapać kolejny oddech poczułem silne kopnięcie, tym razem w plecy. Padłem bezwładnie na zimny chodnik desperacko próbując oddychać. Przepona odmawiała posłuszeństwa. Cudem udało mi się opanować ogarniającą mnie panikę. Uspokoiłem się odrobinę i spróbowałem powoli zaczerpnąć powietrza. Udało się. Oddychałem. Widocznie szybciej niż spodziewali się tego moi przeciwnicy odzyskałem oddech. Nie patrzyłem na nich ale wiedziałem że zaraz znowu zaatakują. Palce boleśnie szczypały przy każdym ruchu. Przeniosłem ciężar ciała na ręce i szybkim ruchem nogi sprowadziłem jednego z bandy do pozycji parterowej.Usłyszałem głuche uderzenie, najwyraźniej rąbnął głową o beton. Nie ruszał się. Szybko wstałem, lekko ugiąłem nogi, byłem gotów zarówno zacząć walczyć jak i dać nogę. Teraz dopiero zobaczyłem ich twarze. Na ziemi leżał rudzielec, który rano wtarł mi śmierdzącą substancję we włosy. Z ogłupieniem w oczach patrzyli na niego dwaj szatyni, bliźniacy lub po prostu niezwykle podobni do siebie bracia. Czwarty patrzył na mnie, z nienawiścią w oczach. Małecki. Uśmiechnąłem się na widok tego wzroku. Wprost emanował chęcią mordu, podobnie jak ja. "A miałem się kontrolować" pomyślałem. Rozejrzałem się szybko. Kontynuowanie bójki było złym pomysłem. Na głównej ulicy, za bandą, zauważyłem jakiegoś faceta. Istniała możliwość, że kolejny wielkoduszny mieszkaniec Edenu zechciał pozwiedzać slumsy, jeśli tak to była moja jedyna szansa. Wprost rzuciłem się w jego kierunku, taranując stojących na mojej drodze idiotów. Jakaś ręka chwyciła zawinięty wokół szyi kawałek płaszcza, ale ja po prostu się go pozbyłem. Wpadłem na gościa w szaleńczym biegu. Nie stracił równowagi, był umięśniony. Nie było widać tego pod grubą zimową kurtką, ale poczułem twarde jak stal mięśnie gdy tylko się z nim zderzyłem. Chwycił mnie i spojrzał pytająco. Spojrzałem na niego przerażonym spojrzeniem, a następnie za goniących mnie chłopaków. Zrozumiał mnie bez słów. Szarpnął mnie za rękaw od koszuli i zasłonił własnym ciałem. To mnie zdziwiło. Szajka natychmiast się zatrzymała, ale nie spuścili ze mnie wzroku, spojrzeń pełnych nienawiści.
     -Jeśli go nie zostawicie zawołam tych tam, trochę pozmyślam i gwarantuję wam że rodzona matka was nie pozna- powiedział spokojnym, opanowanym tonem, ruchem głowy wskazując na straż stojącą przy moście.
    -Zabił naszego kumpla!- wrzasnął jeden z bliźniaków.Facet spojrzał na mnie lekko zdziwiony, ale ja nie patrzyłem na niego, patrzyłem na rudzielca leżącego w wąskiej uliczce. Co było w tym wszystkim najdziwniejsze? Uśmiechałem się. Przecież go zabiłem! Co w tym było takiego śmiesznego!? Zmarszczyłem brwi, ale nie potrafiłem pozbyć się drwiącego uśmiechu z twarzy. Nagle poczułem, że ciepła dłoń, która do tej pory spoczywała na moim ramieniu, zniknęła. Ogarnął mnie chłód. Dopiero teraz na niego spojrzałem. Nie był wcale stary. Co prawda był sporo starszy ode mnie, ale nie można było go nazwać starym. Jasne oczy płonęły wręcz inteligencją. Brązowe włosy, modnie obcięte opadały krótkimi kosmykami na czoło, na którym widać było pierwszą zmarszczkę. Nie patrzył już na mnie. Odwrócił się powoli i ruszył w stronę wąskiej alejki. To odwróciło uwagę moich oprawców i stworzyło idealną szansę dla mnie. Uciekłem.

sobota, 4 kwietnia 2015

Konichiwa II

Pierwotnie miałam zamieszczać tu powiadania z udziałem paringów z 'Naruto" Dlaczego to się zmieniło? Z prostej przyczyny: Odwzorowanie charakteru, sposobu wypowiadania się bohaterów już stworzonych jest cholernie trudne, a ja nie lubię czytać czegoś co opowiada o jakimś bohaterze (teoretycznie) bo w praktyce jest to ktoś zupełnie inny. Więc główny bohater wygląda jak Naruto, nie zna swoich rodziców jak Naruto (przynajmniej przez pół "Naruto") ale to nie będzie Naruto (mózg rozjebany!) Kontynuuję bloga, którego założyłam lata temu, bo koleżanka powiedziała, że początek jest całkiem niezły. Nie będzie to yaoi ale miłość męsko męska będzie występowała (jeśli uda mi się dotrwać do wątku miłosnego ;_; ) Co to znaczy? Zero opisu scen erotycznych. Mam jeszcze czas na takie przemyślenia ;*  Skupiamy się na fabule, okej? Mam nadzieję, że uda mi się coś ciekawego wyskrobać.
Co jest najważniejsze? KOMENTARZE! już raz porzuciłam tego bloga i nie chcę, żeby historia się powtórzyła, a komentarze motywują i dzięki nim wiem, że ktoś to czyta :D  Jeśli Ci się podoba stań na głowie, poświęć chociażby 2h ale zostaw komentarz. Możesz napisać w nim "Ja czytam więc pisz dalej" i tyle, to zmotywuje a ja będę chciała pisać dalej.


To było sprostowanie, zmieniłam się przez te 3 lata i ten blog (jaki blog, tu były tylko 2 posty) też się zmieni :*

Rozdział II

No... się trochę zakurzyło... ale nie ma co się martwić, raz dwa pozbędziemy się oznak zaniedbania bloga :)  
Po kilku... latach (?)  przypomniałam sobie o tym, że kiedyś postanowiłam napisać bloga i przyznam szczerze, że podoba mi się to co stworzyłam :) Mam w głowie mnóstwo pomysłów, a czy ciekawych to jeszcze zobaczymy. Więc co tu dużo mówić... kontynuujemy.
*********************************************************************************

  Na najbliższym przystanku zostałem siłą wyszarpnięty z autobusu. Osiłek, który jeszcze przed chwilą szarpał mnie za koszulę pchnął mnie z siłą, przez którą wylądowałem na zamarzniętym trawniku, jeśli tę kupę gówien, stwardniałego błota i chwastów trawnikiem można było nazwać. "Świetny początek dnia" Westchnąłem cicho i wstałem oglądając moją i tak już dziurawą kurtkę i eleganckie spodnie, na których znalazłem przetarcie. To mnie zdenerwowało. Tak, zwykłe przetarcie w spodniach mnie wkurwiło. Tu w Jigoku niezwykle ciężko było dorwać nie dziurawe spodnie, już nie mówiąc o eleganckich spodniach do garnituru. Miałem szczęście, że udało mi się je znaleźć. Wydałem na nie wszystkie oszczędności, a przez tych sukinsynów zniszczyłem je. Nie... to oni je zniszczyli.
   Spojrzałem na nich lodowatym spojrzeniem. Wiedziałem dobrze jak mój wzrok działa na ludzi.... nie działa. Mordercze spojrzenie ni jak nie pasowało do ślicznej, zadbanej buźki. Ale spróbować zawsze warto.
Rozejrzeli się między sobą i wybuchnęli gromkim śmiechem. W śmiechu tym można było wyczuć nutkę, albo raczej tonę drwiny.
-Piękniś próbuje nas nastraszyć?- Powiedział ten, który rozpoczął całe zajście. Miał głos starego pijaka, bardzo nieprzyjemny. I chociaż nie czuć było od niego alkoholu, to nie trudno było zgadnąć jak spędza większość wolnego czasu.
-Dajmy mu w mordę to już nie będzie zaczynał do starszych- Rechotał rudy, stojący na prawo od osiłka. "Ta, zaczynał" warknąłem w myślach. Nabrałem głęboko powietrza, jeszcze raz zmierzyłem nowych "kolegów" wzrokiem i odwróciłem się na pięcie. "żadnych bójek, żadnych bójek..." powtarzałem w myślach. Ruszyłem w stronę szkoły. Czekanie na autobus nie miało sensu, został już tylko jeden przystanek, a ja miałem czas. "Spokój, opanowanie..." wciąż natrętnie powtarzałem samemu sobie. Byłem pewien, że jak puszczą mi nerwy, a nie wiele brakowało, dojdzie do niebezpiecznej szarpaniny. Oni przegrają a ja już pierwszego dnia zostanę wywalony ze szkoły.
  W Jigoku nie buło wiele szkół średnich, a ja dostałem się do jednej z lepszych głównie przez dobrze napisany egzamin i , nie ukrywając, przez wygląd. To była moja szansa! Jedna na milion! Musiałem się jej trzymać za wszelką cenę i nie dać się sprowokować.
  Ze znudzonym wyrazem twarzy oddalałem się od grupy chłopaków. Nie interesowały mnie ich wyrazy twarzy. Ba, zapomniałem już nawet jak wyglądali. Ale wiedziałem jedno, tacy jak oni nie odpuszczają i miałem racje. Poczułem mocne szarpnięcie. W starym płaszczu powstała wielka dziura. Naokoło było jakieś 15 stopni na minusie. Patrzyłem na rechoczącą bandę i po chwili zacząłem zbierać resztki mojego okrycia ze zmarzniętej ziemi.
 -To była moja ulubiona kurtka- Powiedziałem teatralnie, z nutką sarkazmu. Popatrzyli na mnie. Rudy wyciągnął w moim kierunku swoją wielką łapę i rozczochrał moje jasne włosy. Jego ręka była brudna, w sumie nawet lepiej nie wiedzieć od czego. Ta bliżej nie sprecyzowana substancja została wtarta w moje włosy, śmierdziała. 
- Trochę dzisiaj zmarzniesz- zaśmiał się Rudzielec. I zostawili mnie samego, na środku czegoś, co mogłoby być nazwane trawnikiem, bez kurtki na cholernym mrozie, z czymś mdląco cuchnącym na moich włosach. Nie patrzyłem na ich malejące sylwetki, nie obchodziło mnie to. Liczyło się tu i teraz, które nie prezentowało się zachwycająco. Westchnąłem. Owinąłem szyję skrawkiem płaszcza, w drugą część schowałem zmarznięte dłonie. Było cholernie zimno.